Nie przywileje, ale względy higieniczne powinny być teraz ważne w kościołach

Wacław Oszajca SJ. Fot. Jakub Halcewicz-Pleskaczewski

Wacław Oszajca SJ. Fot. Jakub Halcewicz-Pleskaczewski

Żródło: "Więź" 23.04.2020

Wacław Oszajca SJ

Być może czas epidemicznego postu od kościelnej liturgii pozwoli nam przyznać rację Chrystusowi, że ze wszystkich przykazań najważniejsze jest to, które wyraża się w opatrywaniu ran naszych bliźnich i ocieraniu ich łez.

Rząd poluzował obostrzenia związane z pandemią koronawirusa i nakazał wszystkim nosić maski ochronne. Właściwie nie wszystkim, bo my, duchowni, zostaliśmy od tego obowiązku zwolnieni podczas sprawowania liturgii. Można mieć jednak wątpliwości, czy ten przywilej wyjdzie nam na dobre.

Magia czy zaproszenie?

Przypatrzmy się, jak przebiega ta część mszy, podczas której dochodzi do bezpośredniego kontaktu celebransa z chlebem i winem, które następnie mają być podane wiernym. Zawarte w mszale przepisy określające sposób odprawiania mszy wyróżniono czerwonym kolorem. Popularnie nazywa się je rubrykami od rubrica (czerwona farba). Tak to mniej więcej wygląda: „kapłan bierze chleb, unosi go nieco nad ołtarzem, przed wypowiedzeniem słów «podniósł oczy ku niebu», podnosi oczy, (…) lekko się pochyla i wypowiada słowa ustanowienia” (pogrubienia w miejsce koloru czerwonego – przyp. red.). Podobnie postępuje z kielichem.

W praktyce wygląda to tak, że słowa „Bierzcie i jedzcie wszyscy”, „Bierzcie i pijcie z niego wszyscy”, wypowiadamy do chleba i do kielicha, a nie do „wszystkich”, czyli do zgromadzonych. Bywa, że prezbiter mówi do chleba i kielicha tak, jakby mówił – proszę wybaczyć porównanie – do niezbyt czułego mikrofonu, albo co gorsza – wypowiadał zaklęcia, jakby pomiędzy oddechem, tchnieniem księdza i konsekracją zachodziła jakaś tajemna, magiczna zależność. A przecież słowa konsekracji są zaproszeniem, które Chrystus kieruje do zebranego w świątyni Kościoła.

Zmienić formułę? A czemu nie?

W obecnym czasie pandemii – i nie tylko zresztą teraz – należałoby zwrócić szczególną uwagę na względy higieniczne. Właśnie wtedy, gdy nachylamy się i wypowiadamy nad darami słowa ustanowienia – czy tego chcemy, czy nie – mikro-kropelki śliny spadają wprost na chleb i do wina. Już słyszę głosy oburzenia: „Jak to, mamy zmieniać formułę przeistoczenia?”. A czemuż by nie? Nie byłoby w tym niczego dziwnego. Takie przypadki przecież znamy.

Jakieś pół wieku temu, nad chrzczonym dzieckiem odprawialiśmy egzorcyzmy. Udzielający chrztu kapłan – jak czytamy w Mszale rzymskim z 1931 roku – znaczył trzy krzyże nad dzieckiem i mówił: „Zaklinam cię, duchu nieczysty, w Imię Boga Ojca Wszechmogącego i w Imię Jezusa Chrystusa Pana naszego i Sędziego naszego i w moc Ducha Świętego, abyś wyszedł z tego stworzenia Boskiego N…; które Pan nasz raczył powołać do swego świętego Kościoła, aby zostało świątynią Boga żywego. Przez tegoż Chrystusa Pana Naszego, który przyjdzie sądzić żywych i umarłych i świat przez ogień. Amen”. Następnie kapłan brał nieco śliny i dotykał uszu i nozdrzy dziecka, „jak to uczynił Pan Jezus przy uzdrowieniu głuchoniemego” oraz mówił: „Ephpeta, to jest otwórz się, w zapachu wonności. A ty, szatanie, oddal się, gdyż zbliża się sąd Boży”. Proszę sobie wyrazić, że dzisiaj prezbiter lub diakon swoją śliną „namaszcza” nasze dziecko…

Wskrzeszanie starego

Wracając jeszcze do samej mszy, warto zastanowić się nad przedziwną gorliwością, wykazywaną przez celebransów puryfikujących, „oczyszczających naczynia eucharystyczne”, kielich i patenę, po zakończeniu komunii. Bywa, że ten obrzęd trwa znacznie dłużej niż konsekracja. Nie mówiąc już o oblizywaniu palców przez prezbiterów po spożyciu Hostii.

Niektórzy wskrzeszają również stary przepis nakazujący prezbiterowi – przed puryfikacją naczyń – wypuryfikować palce wskazujące i kciuki obu dłoni. Kapłan trzyma te złączone palce nad kielichem, ministrant polewa je wodą, którą następnie kapłan wypija.

Próbuje się też przywrócić inny obrzęd, nie występujący już we współczesnych rubrykach – żegnanie się Hostią przed jej spożyciem. Kiedy zapytałem pewnego neoprezbitera, jaką wymowę ma ten gest, w odpowiedzi usłyszałem, że „to tak jakoś pobożniej i ładniej wygląda”.

Wierzący może uznać, że w pewnych okolicznościach nie jest w swoim sumieniu zobowiązany do przestrzegania przykazania kościelnego – pisał już pół wieku temu Karl Rahner

Nie chcę tej wypowiedzi bagatelizować, coś w niej jest, jakaś tęsknota za liturgią wielojęzyczną, wieloznakową. Dzisiaj króluje w niej przecież słowo czytane, mówione, rzadziej śpiewane. A przecież całym sobą mamy przeżywać obecność sióstr i braci zebranych przy Jezusie, Bogu wśród nas. Dlatego też powrót niektórych gestów dawnej liturgii jest być może – w pewnym sensie – przejawem poszukiwania innych sposobów komunikowania. Chciałoby się, żeby synod dla Amazonii zainspirował Kościoły na pozostałych kontynentach do tworzenia swojej tradycji liturgicznej.

Z drugiej strony – ta nadmierna gorliwość w oczyszczaniu naczyń sprawia wrażenie, jakbyśmy chcieli odsunąć od siebie Jezusa na bezpieczną odległość, gdyż przeczuwamy, że ma On dla nas zaproszenie, które niekoniecznie będzie zgodne z naszymi planami.

Zostawmy świadectwa czasu

A że i w naszym kraju coś w tej sprawie już się dzieje, może świadczyć zarządzenie bp. Andrzeja Czai nakazujące opolskim księżom usuwanie z internetu archiwalnych zapisów mszy. Da się zrozumieć troskę biskupa o to, by mszy i Kościoła nie sprowadzać do rzeczywistości wirtualnej. Zresztą sam papież Franciszek przestrzega przed takim obrotem sprawy: „Zażyłość bez wspólnoty, bez chleba, bez Kościoła, bez ludu, bez sakramentów jest niebezpieczna. Może stać się znajomością – powiedzmy – gnostyczną, relacją tylko dla mnie, oderwaną od ludu bożego. Zażyłość apostołów z Panem była zawsze wspólnotowa, zawsze przy stole, była ona znakiem wspólnoty. Zawsze była powiązana z sakramentem, z chlebem”.

Niemniej, zapisy odprawianych teraz mszy i nabożeństw staną się świadectwem czasu i jako takie warto by je zatrzymać w zbiorowej pamięci internetu. U nas na wsi mówiono: Niech się nie przydaje, ale niech tam będzie. Przykazania kościelne muszą ustąpić sumieniu

Ostatnia rzecz, ale za to może najważniejsza – sprawa dyspens, zwolnień, kazuistycznego wyważania, co nieważne, a co ważne, gdzie Jezus przebywa realnie, a gdzie… no właśnie – jak? Nierealnie?

Weźmy sprawę komunii duchowej, traktowanej przez wielu jako smutna konieczność. Jeśli komunia duchowa wymaga żywej wiary, świadomej swoich ułomności i grzechu, to znaczy, że stoi ona przed komunią sakramentalną, poprzedza ją i decyduje o jej skuteczności. To przecież wiara sprawia, że komunia eucharystyczna staje się osobowym, realnym, owocnym spotkaniem poszczególnych chrześcijan i całego Kościoła z Bogiem. Nie śpieszmy się więc z wysyłaniem kogokolwiek do piekła tylko dlatego, że nie pasuje on do naszych wyobrażeń o Kościele, dotyczących również tego, w jaki sposób mamy kontaktować się z Bogiem, a Bóg z nami.

Jeśli komunia duchowa wymaga żywej wiary, to znaczy, że stoi ona przed komunią sakramentalną, poprzedza ją i decyduje o jej skuteczności

By to lepiej zrozumieć, wróćmy do przeszłości. Pół wieku temu wielki teolog Karl Rahner, omawiając przykazania kościelne, zauważył: „Rozumie się samo przez się, że kościelny prawodawca – jako zastępca Boga – nie może ustanawiać woli Boga; z tej racji nie może też – jako zastępca Boga – moralnie i w sposób bezpośredni zobowiązywać do zachowywania czysto kościelnych przykazań”. W innym miejscu Rahner dopowiada: „W odniesieniu do przykazań kościelnych, nie mających bezpośrednio statusu przykazań Bożych, istnieje znacznie szerszy margines interpretacji ze strony jednostki, która niewątpliwie może uznać, że w pewnych okolicznościach nie jest w swoim sumieniu zobowiązana do przestrzegania przykazania kościelnego, określonego kościelnego rozporządzenia. W takich przypadkach na przykład miłość, a nie tylko sytuacja przymusowa, może nas zwolnić od przykazania kościelnego, całkiem niezależnie od tego, że istnieje oczywiście możliwość wyraźnej kościelnej dyspensy udzielonej przez władzę kościelną”.

Być może czas epidemicznego postu od kościelnej liturgii, jak też poczucie porzucenia przez duchownych oraz konieczność samodzielnego podejmowania decyzji i ponoszenie odpowiedzialności przez świeckich, pozwoli nam przyznać rację Chrystusowi, że ze wszystkich przykazań najważniejsze jest to, które wyraża się w opatrywaniu ran, towarzyszeniu umierającym, ocieraniu łez, przymnażaniu chleba i wina, bawieniu się z dziećmi, jednym słowem – „płakaniu z płaczącymi i radowaniu się z radującymi”. A liturgiczne słowa i gesty, jeśli mają być dobrą nowiną, muszą stać się ciałem i krwią nie tylko podczas mszy, ale także w codzienności.

Wacław Oszajca SJ – ur. 1947, duchowny katolicki, jezuita, teolog, poeta i publicysta. Autor tomików: „Zamysł”, „Z głębi cienia”, „Mnie się nie lękaj”, „Zebrane po drodze”, „Żeby nie spłoszyć” i „Odwrócona perspektywa”. Od 1995 do 2006 roku redaktor naczelny „Przeglądu Powszechnego”. Wykładowca homiletyki na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie. Od 2009 roku publikuje cotygodniowe felietony biblijne w „Tygodniku Powszechnym”. Współautor książki „Innego cudu nie będzie” (WAM, 2019).