Papcio Chmiel był świadkiem, znalazł się w samym środku piekła

Z autobiografii pod tytułem „Urodziłem się w Barbakanie”

Łuków - getto

Źródło: Henryk Chmielewski, Autobiografia - „Urodziłem się w Barbakanie"

„Front wschodni zmusił Niemców do podjęcia inwestycji kolejowych. Firma budowlana Richard Reckman z Cottbus ustawiła pod lasem zwanym Zapowiednik baraki i rozpoczęła budowę wielkiej parowozowni. Zostałem zatrudniony jako kreślarz przy polskim inżynierze. Ponieważ jednak nie było co kreślić, bo wszystkie plany przychodziły gotowe z Rzeszy, dostałem pracę jako magazynier narzędzi. Głównym magazynierem był pan Tomaszewski, wysiedlony z Poznania. Rządził on również zaopatrzeniem kuchni. A było kuchni trzy: niemiecka, dla Polaków i kocioł robotników żydowskich. O siódmej rano gmina żydowska musiała dostarczyć 50 robotników do niewolniczej, darmowej pracy. Żydzi, oznaczeni numerami, ustawiali się w kolejce do mnie po narzędzia.
– Numer cejn fyfcyk! Gebełe mir, her magazyner, szaufel.
– Ajn und cwancyk, iś neme haken.
– Achcejn fircyk, biere sztychzege.

Żydzi przychodzili do roboty prawie zawsze ci sami, tylko podawali inne numery. Wynikało to stąd, że wynajmowali ich Żydzi bogatsi lub ci, którzy nie chcieli zgolić brody i zdjąć mycek.

Żal było patrzeć na tych ludzi, wychudzonych i obłachmanionych; przychodzili tu, bo w południe dostawali zupę z brukwi na koninie i kawał chleba.

Nad Judenkolonne[Oddział Żydowski] był Vorarbeiter[Grupowy]. Wyznaczał im robotę i pilnował, aby pracowali. Żydzi ratowali się w ten sposób, że wtykali łopatę w piasek i oparci na stylisku drzemali. Kiedy spojrzał nadzorca i krzyknął: – Los! Arbeit – wyrzucali ziemię do góry. (...)

Szereg nędznych zaułków o drewnianej zabudowie wokół ulicy Międzyrzeckiej Niemcy otoczyli drutem kolczastym. Potem ustawili tablice ostrzegawcze:

Judenwohnbezirk – Seuchegefahr.

2021-01-23-zaglada-lukow.jpg

Żydowska dzielnica mieszkaniowa – wejście pod karą śmierci zabronione. Wszyscy Żydzi musieli przenieść się za druty. Mimo ostrzeżeń można tam było wchodzić, bo nikt właściwie tego getta nie pilnował. Raz czy dwa wchodziliśmy tam ze Stefkiem. Jeszcze nim utworzono getto, kochałem się w pewnej bardzo ładnej dziewczynie, brunetce o typowo semickiej urodzie. Miała na imię Róża. Byłem u niej za drutami, ale o żadnych amorach nie mogło być mowy. Straszliwy brud i nędza nowego jej lokum zabijała wszelką chęć do umizgów.

Pewnego poranka usłyszeliśmy strzały w mieście. Wieści roznoszą się błyskawicznie od chaty do chaty: Niemcy wyprowadzają Żydów z getta na Koński Targ, przed tuczarnię gęsi folksdojcza Dietza. Wolno im zabrać tyle rzeczy, ile udźwigną. Każdy, kto zostanie w getcie, będzie rozstrzelany.

Eksterminacją Żydów zajmował się specjalnie w tym celu utworzony oddział Sonderkommando [Oddział Specjalny], złożony z Litwinów, Łotyszów i Ukraińców.

Trzymano tych biedaków cały dzień na słońcu, bez wody i możliwości załatwienia się poza placem. Im bliżej południa, tym głośniejsze dochodziły do nas jęki i płacz dzieci.

Na budowę przyprowadzono jednak, jak zwykle, grupę Żydów. Wyciągnął ich z placu prawdopodobnie inspektor kolejowy Knöss, dla którego przerwy w pracy po prostu nie mogły się zdarzyć.

Na rampę kolejową przy Międzyrzeckim przejeździe wtoczono kryte wagony towarowe. Miały poprzestrzelane ściany i zadrutowane okienka. Nad brekiem dobudowana była budka strażnika z karabinem maszynowym. Strwożeni Żydzi odbierali ode mnie narzędzia. Byli ubrani w zimowe rzeczy, mieli na sobie po dwa, trzy garnitury, a na plecach worki.

– Panie magazynier, powiedz pan, co z nami będzie? Dlaczego spędzili wszystkich na targ? Czy naprawdę oni nas gdzieś przesiedlą? Byłem trochę zaprzyjaźniony z chłopcem w moim wieku. Nazywał się Berno Motul; tego dnia przyszedł z 12-letnim bratem. Dałem mu świderek i Stichsäge – cienką, spiczastą piłkę. Mogła się przydać przy próbie wydostania się z wagonu. Po południu «naszą» grupę Żydów zabrano z powrotem do miasta i dołączono do tamtych. Wszystkich ustawiono w kolumnę marszową i popędzono na rampę.

Odgłosy strzałów wyciągnęły mieszkańców Wójtostwa z domów. Zza parkanów i płotów obserwowaliśmy szosę. Niemcy pieszo i na rowerach gonili nieszczęśników, strzelając bądź w górę, bądź do ostatniego w kolumnie. Ostatnimi byli starcy albo matki z dziećmi na rękach. Bojąc się zostać na końcu, rzucali wszystkie toboły i ciężary i w przerażeniu i popłochu pędzili do przodu.

Na rampie kazano Żydom wchodzić do wagonów. Było ich zbyt wielu, żeby się mogli pomieścić w paru wagonach. (Sądzę, że mogło ich być około 2000). Ponaglani strzałami, ładowali się pośpiesznie do wagonów, tratując się i depcząc po leżących ciałach, byle jak najszybciej dostać się do środka.

Wagony na rampie stały do późnego wieczora, czekając na doczepienie parowozu. Dochodziły do nas skomlenia i płacz ściśniętych niemiłosiernie nieszczęśników.

Pod wieczór przyjeżdża do zagrody Stefka esesman na rowerze. Obok niego biegnie żydowski chłopaczek. Esesman jest czyściutki, ogolony, wyperfumowany, oficerki wypolerowane na glans. Kiedy stawia nogę na schodku, chłopiec wyjmuje z pudełka szczotkę i poleruje cholewy. Zamarliśmy z przerażenia. Pod podłogą, w sieni, w piwniczce na kartofle ukrywał się Żyd, krawiec, który szył kuzynom Osińskim różne rzeczy za jedzenie i miejsce do spania w komorze. Kiedy nadjeżdżali Niemcy albo jacyś obcy, chował się do piwnicy. Zamykano klapę i przykrywano szmaciakiem.

Swołocz częstuje nas papierosami. Uśmiechamy się fałszywie i przymilnie.

Esesman wykonuje ręką ruch podrzynania gardła i mówi z zadowoleniem: – Juden fertig, schluss! [Żydzi załatwieni, koniec!] Żąda konia z wozem. Stefek zaprzągł gniadego, rzucił lejce i gdzieś się schował. Musiałem furmanić ja.

Ze wsi nakazano dostarczyć jeszcze kilka wozów. Pojechaliśmy do szosy i tam zbieraliśmy zamordowanych Żydów, leżących wśród rozrzuconych walizek, tobołków i szmat. Braliśmy zabitego za nogawki i ramiona, rozhuśtanego rzucaliśmy na wóz. Na wozie rosła piramida trupów. Na nieżywej Żydówce leżało żywe niemowlę. Dobito je strzałem z karabinu. Koń nerwowo przebierał nogami. Ruszał chrapami.

Na rampie zbieraliśmy ostatnich zabitych. Z wagonów wydobywał się płacz i skowyt. W zadrutowane okienka wrosły blade, spłoszone twarze. Do wąskiego, głębokiego wykopu – właśnie zakładano kanalizację – wpadła zabita dziewczyna. Nijak jej nie można było wydobyć. Najodważniejszy, Heniek Kamecki, zeskoczył na jej brzuch, obwiązał nogi lejcami i tak wyciągnęliśmy ją z dołu.

Heniek przyjechał na szosę w samych gaciach, ale wkrótce ubrał się kompletnie, grzebiąc za zezwoleniem Niemca w porzuconych ciuchach żydowskich.

Na rampie podniosłem skórzane pudełko z troczkami, jakie Żydzi przywiązują sobie do czoła w czasie modłów. W domu rozprułem je – zawierało zwitek pergaminu z hebrajskim tekstem.

Nagle jeden brodaty Żyd na mojej furmance, przywalony trupami, otworzył oczy i zaczął głośno jęczeć. Ukrainiec strzelił do niego z mauzera, z bliskiej odległości. Czaszka pękła i wylał się mózg. Zabitych przewieźliśmy aleją Kościuszki na plac targowy, gdzie ułożyliśmy trupy w stos. Kazano nam wracać do domu.

Nie wiem, co się stało z pomordowanymi. Mówiono, że wywieziono ich do dołów na cmentarzu.

Ponownie ukazały się na mieście obwieszczenia, że Żydom, którzy wrócą do getta, nic się nie stanie, dostaną pracę, natomiast zatrzymani poza drutami będą na miejscu rozstrzeliwani. Polacy ukrywający Żydów podlegają karze śmierci. Przerażeni gospodarze, u których w zabudowaniach kryli się uciekinierzy, dawali im jakieś żarcie na drogę i wyganiali, bojąc się o swoje życie i gospodarstwa.

Rankiem poszedłem po sieczkę do stodoły. Nagle rozjazgotał się pies. W stercie słomy za stodołą znalazłem dwóch żydowskich chłopców, znanych mi z budowy.

– Panie magazynier, nie mamy się gdzie podziać. My wiemy, że pan jest człowiek...

Przyniosłem im wczorajsze placki kartoflane i zsiadłe mleko, którego u Stefka nie brakowało. Dwie noce przesiedzieli w stodole. A kiedy inni Żydzi zaczęli wyłazić z różnych kryjówek, poszli z powrotem na budowę. Znalazł się również Berno Motul. Młody i silny, pierwszy wskoczył do wagonu, a kiedy pociąg ruszył, przewiercił świderkiem dziurę, do której włożył piłkę i wyciął w drzwiach otwór na rękę. Bez problemu zdołał podnieść skobel-zapadkę, zamykający przesuwane drzwi. Z bratem pierwsi wyskoczyli z pociągu. Za nimi skakali inni, z własnej woli albo wypychani przez napierających z tyłu. Była noc, więc strażnicy z ambony nie widzieli uciekających.

Całą noc polami wędrowali z powrotem, na budowę. Bo gdzie się mieli podziać? Każdy spotkany po opuszczeniu kryjówki człowiek mógł okazać się niebezpieczny.

Było dla nas niezrozumiałe, czemu na szosie, w czasie marszu, kiedy w każdej chwili groziła śmierć z ręki nielicznych przecież i pijanych konwojentów, nikt z Żydów nie rzucił się na nich, nie próbował wyrwać broni i się ratować. Jakiś bezwład, osłabienie woli walki o życie? Szli jak stado baranów, pilnowane przez jednego owczarka.

Zabitych Żydów znajdowano na polach i w krzakach jeszcze parę dni po likwidacji getta.

Na Cieszkowiźnie miałem sympatię, więc wieczorem chodziłem tam z Wójtostwa przez łąki, na skróty, po «zastodolu», aby nie wpaść na patrol niemiecki po godzinie policyjnej. Daleko od zabudowań natknąłem się na zwłoki żydowskiego chłopca. Nie miał żadnego śladu postrzału. Twarz uśmiechnięta, oczy otwarte. Był grubo ubrany. Zrewidowałem kieszenie. Żadnych dokumentów, tylko srebrna łyżeczka deserowa. Może miała służyć jako opłata za odstąpienie od mordu? Może miała być zapłatą za bochenek chleba?

Mimo likwidacji getta Żydzi fachowcy nadal byli zatrudniani na budowie depo. Mieszkali w oddzielnym baraku. Przybyło tych fachowców po likwidacji getta podejrzanie dużo.

Mróz, śnieg, pod barak «Fachleute» podjeżdża motocykl z przyczepą. Trzech esesmanów i pies doberman. Wyrzucają wszystkich Żydów z baraku tak jak stoją na mróz.

– Achtung! Mützen ab! Abzählen! [Baczność! Czapki zdejm! Odlicz!] Wydaje się im, że rachunek się nie zgadza. Każą wystąpić trzem ochotnikom na «rozwałkę». W przeciwnym razie zastrzelą wszystkich. I my, i Niemcy – kolejarze, inżynier i inspektor Knöss – obserwujemy, czekając, co się stanie. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś dobrowolnie wystąpił na śmierć. Szereg drga, Żydzi przebierają w śniegu nogami, ale nikt nie występuje z szeregu.

Wytworny, elegancki esesman łapie pierwszego z brzegu Żyda za klapy i strzela z parabellum prosto w głowę. Na chwiejącego się jeszcze skacze pies i przewraca, tarmosząc konającego. Tak zabijają esesmani jeszcze dwóch Żydów i odjeżdżają. Jednym z zamordowanych jest zegarmistrz, któremu dałem do naprawy zegarek. Zamrożone zwłoki leżały na ziemi parę dni, bo tak kazali esesmani”.