Chcieliśmy, aby Polacy zobaczyli, że my, polscy muzułmanie, nie jesteśmy obojętni

Bohoniki. Fot. Fot. Mariusz Cieszewski / poland.gov.pl

Bohoniki. Fot. Fot. Mariusz Cieszewski / poland.gov.pl

Źródło: "Więź"

Dominika Tworek

Wszyscy myślimy o tym, jakbyśmy się czuli, gdyby nasze dziecko gdzieś jechało i zostało znalezione martwe w połowie drogi – mówi Maciej Szczęsnowicz, przewodniczący zarządu Gminy Muzułmańskiej Bohoniki.

Dominika Tworek: W Bohonikach, na największym mizarze w Polsce, czyli muzułmańskim cmentarzu należącym do Tatarów żyjących od XVII wieku na Podlasiu, spoczywają ciała czterech ofiar kryzysu na polsko-białoruskiej granicy. Co z resztą zmarłych?

Maciej Szczęsnowicz: Jeszcze przed śmiercią pierwszej osoby, razem z naszym imamem i zarządem gminy ustaliliśmy, że wszyscy muzułmanie zostaną pochowani na cmentarzu muzułmańskim, ponieważ chcemy zapewnić im godny pochówek. Przeczuwaliśmy, że może się zdarzyć, że ktoś umrze i zdecydowaliśmy ewentualne ofiary pochować na naszym mizarze w Bohonikach. Mamy też cmentarz w pobliskich Kruszynianach, miejscowość ta znajduje się jednak w zamkniętej strefie stanu wyjątkowego. A nam zależało, żeby te wydarzenia nagłośnić medialnie, po to, aby Polacy zobaczyli, że my – polscy muzułmanie – nie jesteśmy obojętni wobec kryzysu na granicy. Że nie jesteśmy żadnymi mordercami czy terrorystami, jak się nieraz o nas myśli, obserwując tragiczne wydarzenia z krajów Europy Zachodniej, a ludźmi empatycznymi, pochodzącymi z wielkim współczuciem do ludzkiej krzywdy. Do tej pory pochowaliśmy cztery osoby i niestety, ale nasza gmina nie ma informacji na temat pozostałych zmarłych.

Po imigrantach, których spotykam, widać, że to wykształceni ludzie. Uciekają ze swoich krajów, gdzie panują wojny i wszechobecna przemoc. Uciekają, gdzie mogą. Nie ma w tym nic dziwnego, że ludzie, zwłaszcza młodzi, chcą dla siebie lepszego życia

Maciej Szczęsnowicz

Czy pochówki odbywały się zgodnie z muzułmańską tradycją? – Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak nakazuje tradycja. Niezwłocznie po załatwieniu wszystkich formalności, ciała zmarłych zostały przewiezione na dziedziniec naszego meczetu, gdzie imam odprawił modlitwę. Zmarłych przewieziono na mizar. Z jednym wyjątkiem.

Tradycja nakazuje, żeby jak najszybciej pochować zmarłego. To nie było możliwe. – Utrudniły to wszystkie procedury prowadzone przez prokuraturę: sekcja zwłok, ustalanie tożsamości zmarłych, różne formalności.

Zgodnie z naszym ceremoniałem, ciało zmarłego powinno być jak najszybciej obmyte, zawinięte w całun i w takiej formie złożone do grobu. Natomiast my nie mieliśmy tej możliwości, ciała pochowaliśmy więc w trumnach. A to dlatego, że były one w stanie krytycznym, wręcz w stanie rozkładu. Proszę sobie wyobrazić ten widok: pół głowy i spora część klatki piersiowej jednej z osób była zjedzona przez zwierzęta. To był straszny widok. W związku z czym niektóre z ciał były zawinięte w podwójny worek ochronny.

Te cztery ceremonie różniły się od siebie ze względu na obecność rodziny. Bliscy 19-letniego Syryjczyka, który utonął w Bugu, brali udział w pochówku, ale online. – To był pierwszy pogrzeb, który zorganizowaliśmy. Nie obyło się bez komplikacji, bo trumna z ciałem miała do nas przyjechać o godzinie 11, a ostatecznie odebraliśmy ją dopiero o 17, ze względu na problemy z dokumentacją. Było już ciemno, ale dokonaliśmy pochówku.

W pogrzebie wziął udział znajomy zmarłego – lekarz, syryjski uchodźca, który otrzymał w Polsce azyl, a obecnie mieszka w Białymstoku. To on zorganizował transmisję online dla rodziny nastolatka. W ceremonii brało też udział bardzo dużo przedstawicieli różnych mediów, była w całości emitowana w internecie.

Rozmawialiście z rodziną zmarłego? Co wiadomo on nim samym i jego motywacjach? – To ogromna tragedia dla rodziny. Jej członkowie byli pogrążeni w bólu. To nie są okoliczności do długich rozmów. Wiemy jednak, że chłopak był studentem, chciał się udać do Niemiec, by kontynuować naukę. Po imigrantach, których spotykam, widać, że to wykształceni ludzie. Uciekają ze swoich krajów, gdzie panują wojny i wszechobecna przemoc. Uciekają, gdzie mogą. Nie ma w tym nic dziwnego, że ludzie, zwłaszcza młodzi, chcą dla siebie lepszego życia.

Jerzy Stempowski
W dolinie Dniestru

Ten nastolatek zmarł, bo funkcjonariusze białoruskiej straży granicznej wrzucili go wraz z kolegą do rzeki. Prawdopodobnie dostał kolbą broni w głowę, upadł i utonął, bo nie umiał pływać. Jego towarzysz przepłynął Bug i się uratował.

Na pogrzebie 37-letniego mężczyzny z Jemenu pojawił się jego brat. Rozmawialiście z nim? – Tak, przyleciał wraz z przedstawicielem ambasady Jemenu. On również nie chciał rozmawiać. Zamieniliśmy jedynie kilka zdań. Był w głębokim smutku. Pewnie psychicznie nie dawał rady, żeby opowiadać, wspominać.

W Bohonikach odbyły się jeszcze dwa pogrzeby: dziecka, które urodziło się przedterminowo, oraz osoby niezidentyfikowanej, oznaczonej „NN”. Jak wyglądały? – Generalnie podobnie, z tym że nie było rodziny. Matka zmarłego dziecka przebywała wtedy w szpitalu, w krytycznym stanie. Ojciec pojawił się na cmentarzu dopiero cztery dni po pogrzebie. Nie wiemy, dlaczego nie wziął udział w obrzędach pogrzebowych. Możemy się jedynie domyślać, że był w szoku, nie dał rady. Musiał się opiekować piątką pozostałych dzieci.

Jak w islamie przeżywa się żałobę? – Nie uzewnętrzniamy jej jak w chrześcijaństwie poprzez czarne ubranie. Żałobę nosi się w sercu. Ale my jesteśmy polskimi muzułmanami, wychowanymi wśród chrześcijan, dlatego te tradycje się przenikają i niektórzy wyrażają ją także ubiorem. Charakterystyczne jest to, że po 40 dniach od śmierci osoby odbywają się takie same obrzędy, jak przy pochówku, tylko bez zwłok zmarłego. Spotykamy się, modlimy, czytamy Koran, a dla uczestników wydarzenia przygotowywany jest poczęstunek.

Czy w ceremoniach pogrzebowych brali udział lokalni mieszkańcy? – Tak, choć nie było ich dużo. Głównie dlatego, że wszystko odbywało się w ekspresowym tempie. Ale kilkoro przyszło wyrazić swój ból i współczucie.

Ktoś odwiedza groby, troszczy się o nie? – Kilka dni po pierwszym pogrzebie grób Syryjczyka odwiedziła grupka osób. Zostawili tam włączoną latarkę i jedzenie. Ktoś to przyniósł, choć w naszej tradycji nie ma takich zwyczajów. Taki gest ma wymiar symboliczny, przynieśli pokarm na ostatnią drogę zmarłego, w podzięce. Latarka to światło, które oświeca tę drogę. Tak to rozumiem.

Jako przewodniczący gminy w Święto Zmarłych złożyłem tam kwiaty. Obecnie planujemy, aby na grobach postawić pomniki. Działania są już w toku.

Kto zapłacił za pochówki? – Przy pierwszym pogrzebie pomógł Mateusz Dąbrowski, właściciel zakładu pogrzebowego z Sokółki, który wszystko zrobił za darmo. Potem wojewoda ustalił, żeby pochówki odbywały się na koszt gminy, w której zostało znalezione dane ciało.

Jak na kryzys na granicy reaguje gmina wyznaniowa? – Ludzie bardzo mocno go przeżywają. Dostajemy mnóstwo głosów z podziękowaniami za to, że nasz zarząd zgodził się pochować osoby zmarłe na granicy. Widać, że to było dla nich istotne.

Wszyscy myślimy o tym, jakbyśmy się czuli, gdyby nasze dziecko gdzieś jechało i zostało znalezione martwe gdzie indziej, w połowie drogi. To rodzi duże emocje wśród członków całej naszej społeczności.

Pomagacie migrantom? – Już na samym początku kryzysu zainicjowałem zbiórki odzieży, żywności czy środków higienicznych. I muszę powiedzieć, że dostaliśmy gigantyczne wsparcie. Już w pierwsze dni ludzie przekazali tyle ubrań, że musieliśmy poprosić, żeby przestali, bo tych rzeczy było po prostu za dużo. Dostaliśmy również paczki i wsparcie finansowe od zagranicznych darczyńców, z Niemiec czy Anglii. Odzew był bardzo duży!

Czujemy, że powinniśmy nieść pomoc każdemu, bez względu na wyznanie. Wiemy, że Polacy po wojnie także emigrowali do zachodnich krajów. Czym ci ludzie różnią się od nas? My bardzo im współczujemy.

Potem zaczęliśmy gotować i rozwozić zupę służbom mundurowym. Robimy to zresztą do dziś. Musimy pamiętać o tym, że oni też znaleźli się w ciężkiej sytuacji.

Czy zdarza wam się gdzieś w Bohonikach spotkać migrantów? – Teraz nie, ale znajomi opowiadają, że pomagają migrantom w okolicach Białowieży i Hajnówki. Szacuje się, że na dzień dzisiejszy blisko przejścia w Kuźnicy jest ponad 500 osób.

U nas spotkania zdarzały się głównie na początku kryzysu. Za meczetem w Bohonikach spotkaliśmy grupę, w której było sześcioro kobiet, trzech mężczyzn i trójka dzieci. Najmłodsze z nich miało cztery miesiące. A dwulatek był umierający. Wszyscy zostali przewiezieni do szpitala w Sokółce. Czasem, gdy nazbieramy bardzo dużo środków higieny, przekazujemy je właśnie do tej placówki. W podzięce za opiekę nad migrantami.

Inna napotkana grupa to sześciu mężczyzn, ogromnie wyczerpanych, w stanie tak ciężkim, że nie dali rady stać na nogach. Gdy ich ujrzeliśmy, jedli grzyby, które rosną w trawie. Natychmiast zareagowaliśmy. Pojechaliśmy po gorące jedzenie, ubrania. Bardzo nam dziękowali, mówili tylko po arabsku, więc nie rozumieliśmy, ale palce składali w symbole serc, mieli łzy w oczach. Nam też ciekły łzy.

Czegoś się obawiacie? – W przeszłości baliśmy się, że otworzą granicę i zostaną wpuszczeni wszyscy ci migranci. Bałem się napływu dużej grupy ludzi. Bo w tłumie zawsze może się trafić ktoś nienormalny. A jakiekolwiek przestępstwo może łatwo zmienić postrzeganie wyznawców islamu w Polsce. Nas – polskich muzułmanów – wszyscy tu na Podlasiu znają, ludzie nas dobrze traktują.

Zdarzają się przypadki agresji ze strony Polaków? – Nie. Choć zdarzają się pogróżki. Jedna osoba grozi mi za pomaganie jednocześnie migrantom i służbom mundurowym, które pilnują pasa przygranicznego. Oskarża mnie o złamanie prawa szariatu, za co grozi biczowanie, obcinanie członków ciała, ale również śmierć poprzez ukamienowanie, ścięcie lub powieszenie.

Boi się pan?

– Nie boję się. Jeżeli robiłbym coś złego, naruszał prawo – to miałbym powód do strachu. W tej sprawie toczy się śledztwo, wsparło mnie wiele osób, w tym para prezydencka. W moją stronę idzie bardzo dużo pochwał i podziękowań.

Sytuacja na granicy zmienia coś w społeczności polskich muzułmanów? – Żyliśmy w spokoju i dalej tak żyjemy. Choć kryzys na granicy oczywiście powoduje ogromny ból. Przeżywamy te tragedie. Spotykamy się i modlimy za migrantów.

Przeczytaj także: Kryzys na granicy z Białorusią nie zniknął. Co teraz? Jak i komu pomóc?

Dominika Tworek
dziennikarka, publikuje m.in. w Więź.pl, a także w magazynach „Kontakt” i „Pismo”, tygodniku „Przegląd” i dwumiesięczniku „Moja Harmonia Życia”