Prof. Tokarska-Bakir: pogrom kielecki nie wziął się z ubeckiej prowokacji

Joanna Tokarska-Bakir, Pod klątwą - okładka

Źródło:onet.pl

Odnalazłam wiele wstrząsających relacji o napaściach na Żydów na Kielecczyźnie w latach 1944-46. Te relacje i meldunki bez żadnych wątpliwości ukrywano – komuś w Milicji Obywatelskiej zależało, aby skala zagrożeń, jakie czyhały na Żydów, nie była widoczna. I że zagrożeni byli nie żadni przedstawiciele "żydokomuny", tylko zwykli ludzie ocalali z Zagłady – mówi prof. Joanna Tokarska-Bakir w rozmowie z Onetem. W 75. rocznicę pogromu kieleckiego przypominamy wywiad o książce "Pod klątwą".

Mateusz Zimmerman

Mateusz Zimmerman: Przygotowując jakiś czas temu okolicznościowy materiał na 70. rocznicę pogromu kieleckiego nie miałem wrażenia, że możemy się o tych wydarzeniach dowiedzieć jeszcze wielu nowych rzeczy. Podejrzewam, że nie tylko mnie wyprowadziła Pani z błędu.

Prof. Joanna Tokarska-Bakir: Zanim ustosunkuję się do tej opinii wyjaśnię, że ja podjęłam nieco inne wyzwanie niż historycy. Mój cel stanowiły nie nowe fakty, ale ich organizacja i społeczne uwarunkowanie. W Polsce często ulegamy tendencji, którą zmarły niedawno prof. Jerzy Jedlicki nazywał fetyszyzmem faktograficznym. Co z tego, że jeszcze dokładniej udokumentujemy i opiszemy jakieś zdarzenie czy zjawisko – mówił – skoro nadal będziemy z niego niewiele rozumieć?

Jakie było to "inne wyzwanie", o które Pani chodziło?

Z jednej strony: obudowanie znanych faktów szerszym tłem, dotąd z różnych powodów nieznanym. Z drugiej: "uwolnienie" tych faktów z pewnych ideologicznych ram interpretacyjnych, które nam utrudniają lub uniemożliwiają zrozumienie ich znaczenia.

Weźmy znaną dychotomię, która się często pojawia również w kontekście wydarzeń roku 1946 w Kielcach: "żydokomuna" kontra "Naród Polski". Albo: "żołnierze wyklęci" kontra "zdrajcy / pachołki nowego reżimu". To są przeciwieństwa, które zrodziła nie tyle historia, co polityka historyczna. Do objaśnienia rzeczywistości powojnia czy ściślej: okoliczności pogromu kieleckiego one się mają nijak.

Sporo czasu i energii poświęciłam, by zrekonstruować realia bytowe powojennych Kielc. Interesowało mnie, kto, gdzie i jak mieszkał, kto z kim rozmawiał, skąd ludzie brali odzież i jedzenie, jak zaspokajali podstawowe potrzeby. Wyłania się z tego nieznana część opowieści o pogromie, ale też o Polsce powojennej w ogóle. Jest zbyt niejednoznaczna i niepokojąca, żeby ją zamykać w ramach tych dychotomii. To wszystko oczywiście nie oznacza, że w mojej książce nie ma całkiem nieznanych faktów czy świadectw. Jest ich cała masa.

Gdzie Pani szukała i co znalazła?

Spora część pierwszego rozdziału odtwarza przebieg wydarzeń z punktu widzenia oblężonych przez tłum w budynku Komitetu Żydowskiego przy Plantach. Część tych świadectw pochodzi z przekazanych IPN-owi materiałów, których miał użyć w swoim filmie o pogromie reżyser Andrzej Miłosz. Nie wykorzystał ich, bo nie pasowały do tezy.

Jakiej?

Bardzo popularnej, lecz nieprawdziwej, o czym pewnie jeszcze powiemy: że pogrom wziął się z ubeckiej prowokacji. Te wywiady to fantastyczne źródło dla badacza – żywe, niemal reporterskie zapisy. Druga grupa źródeł to zeznania pochodzące ze śledztwa, które w latach 90. prowadził prokurator Zbigniew Mielecki. Pojechał do Izraela, odszukał kilka osób, które ocalały z pogromu. Dotarłam także do dokumentu z pierwszego przesłuchania "Żyda w zielonym kapeluszu" – Kalmana Zingera, czyli człowieka, którego Henio Błaszczyk wskazał jako swojego porywacza.

Ten dokument znajduje się w zbiorze, który nazwała Pani "schowkiem nr 1". Ale jest jeszcze "schowek nr 2". Dlaczego on jest ważny?

Jakiś nierozgarnięty archiwista z Milicji Obywatelskiej opisał ten zbiór mylącym tytułem "Syjoniści". Po ponad 70 latach odnajdujemy w nim szereg wstrząsających relacji o napaściach na Żydów na Kielecczyźnie w latach 1944-46. Z moich wyliczeń wynika, że w tym okresie zginął tam co czternasty Żyd z ocalałych z Zagłady. A tę przeżył, jak szacowało Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość", jeden procent Żydów. Te relacje i meldunki o napadach bez żadnych wątpliwości ukrywano – komuś w MO zależało, aby skala zagrożeń, jakie czyhały na Żydów w tamtym miejscu i czasie, nie była widoczna. I że zagrożeni byli nie żadni przedstawiciele "żydokomuny", tylko zwykli ludzie – polscy obywatele-Żydzi ocalali z Zagłady.

Jeszcze bardziej zaskakującego tła dostarczyła mi lektura teczek osobowych ówczesnych funkcjonariuszy MO w Kielcach. Historyk pewnie czytałby te materiały, zadając sobie pytanie: co się działo po pogromie z milicjantami, którzy brali w nim udział? Co im to dało albo czy ponieśli jakieś konsekwencje? A ja postanowiłam zbadać biografie tych milicjantów wstecz: jacy to byli ludzie? Skąd przychodzili?

I tu dochodzimy do jednego z najciekawszych Pani ustaleń: organy siłowe nowej władzy były przesycone niedawnymi członkami różnych formacji podziemnych czasu wojny.

Proszę zauważyć, o jakim zjawisku tu mówimy: chodzi o udział w budowaniu i utrwalaniu "władzy ludowej". Uczestniczą w tym etniczni Polacy. Na Kielecczyźnie tzw. nadreprezentacja Żydów – nie lubię tego słowa, bo wywodzi się w prostej linii z numerus clausus – jest wygodnym mitem.

Proszę zauważyć, o jakim zjawisku tu mówimy: chodzi o udział w budowaniu i utrwalaniu "władzy ludowej". Uczestniczą w tym etniczni Polacy. Na Kielecczyźnie tzw. nadreprezentacja Żydów – nie lubię tego słowa, bo wywodzi się w prostej linii z numerus clausus – jest wygodnym mitem.

Prof. Joanna Tokarska-Bakir

Co tymi ludźmi kierowało? Czego oni szukali w strukturach komunistycznej władzy?

Zacznijmy od tego, że władza nie miała legitymacji społecznej, przyzwoici ludzie unikali z nią kontaktu, jeśli nie był konieczny. W tamtym czasie trafiali do jej służb albo ideowcy, albo ryzykanci, albo ludzie, którzy uważali, że nie mają innego wyjścia… Przede wszystkim jednak: cała masa tych, którzy nie wiedzieli, czego się spodziewać, sytuację "rozpoznawali bojem". Zapewne przeważał czynnik bytowy: w zniszczonym wojną kraju dostęp do sortów mundurowych, stołówki czy dach nad głową to było coś kuszącego.

Pan też podniósł tę dychotomię: "podziemi" kontra "władza ludowa". Pamiętajmy, że pobudki, które stały za akcesem młodych ludzi do podziemia w czasie wojny, również nie zawsze musiały być patriotyczne albo jedynie patriotyczne. Co mieli wtedy robić chłopscy synowie, mniej więcej 20-letni, jeśli nie dołączać do partyzantki? Chodziło o próbę zaspokojenia elementarnej potrzeby kontroli nad własnym życiem, zagrożonym przez innych ludzi z bronią. I niekoniecznie wybór formacji miał wymiar ideowy – AK, AL, Bataliony Chłopskie czy NSZ – bo po prostu dołączało się do takiej grupy, która była albo we wsi, albo niedaleko…

No dobrze, ale dzięki teczkom personalnym Pani przecież pokazuje, że spora galeria NSZ-owców, przedwojennych antysemitów, szmalcowników i szabrowników itp. – zgrabnie się odnalazła w kieleckiej MO i odegrała potem bardzo istotną rolę w lipcowym pogromie. To jednak szokujące.

Zaskoczeń jest więcej. Podczas pogromu pojawia się na Plantach Zygmunt Majewski, jeden z niewielu umundurowanych ubeków na Plantach – a pojawienie się tam w mundurze wymagało niemałej odwagi. Majewski ratuje życie 12-letniemu Jakowowi Średniemu. Inny ubek, Sylwester Klimczak, razem z żoną Żydówką ratuje sześć osób, które wywozi willysem… Mówiłam na początku, że aby więcej z tego zrozumieć, musimy odrzucić fałszywe dychotomie.

Czym wyjaśnić to, że władza ludowa trzymała w swoich szeregach ludzi, którzy mieli krew Żydów na rękach?

W ich teczkach widać, jak pobieżnie prześwietlano ich przeszłość w chwili przyjmowania do MO. Zabrano się za to dopiero po pogromie, a nawet później, w latach 1948-49. Zaraz po przejściu frontu sytuacja była taka, że kto się zgłosił, ten zostawał na służbie. Funkcjonariusze podpisywali też "cyrografy" na przynajmniej trzyletnią służbę i bywało, że zwierzchnicy dowiadywali się znacznie później, kogo właściwie zatrudnili.

Tyle ogólniejszego obrazu – natomiast faktem jest, że ówczesny komendant wojewódzki kieleckiej MO, Wiktor Kuźnicki, Żydów nie cierpiał i otaczał się "profesjonalistami" – przedwojennymi żandarmami, policjantami granatowymi lub tzw. patriotami pokroju niedemokratycznego. Lekceważył ostrzeżenia płynące z Komendy Głównej co do kadr, trzymał takich ludzi w szeregach aż do pogromu.

Nawet po jego odejściu w kieleckiej MO utrzymała się podobnie skrojona kadra To nie był przypadek. Tylko z ludźmi podobnego pokroju – bandytami, rabusiami, szmalcownikami – można było robić ciemne interesy na zapleczu komunistycznych instalacji. Mówiąc wprost: kielecka milicja aż do lat 50. utrzymywała się w sporej mierze z szabru. Na listach do "podziału łupów" jest także wiele szacownych kieleckich nazwisk – wszyscy chcieli jeść.

To była część charakterystycznego mikroklimatu kieleckiego powojnia, o którym Pani też sporo pisze. Do jakiego stopnia to była kwestia momentu, powojennej "wielkiej trwogi", a w jakim stopniu decydowała szczególność miejsca?

Każda odpowiedź będzie niepełna, a żeby udzielić pełnej, trzeba by było przeprowadzić porównawcze badania dla innych miast czy okolic. Aby uchwycić ten szczególny moment w Kielcach, posługuję się kategorią middle ground – ona pochodzi z badań nad relacjami Indian i pionierów na Dzikim Zachodzie. Mamy zwaśnione strony, żadna nie jest dość silna, by wygrać i zaprowadzić własny porządek. Dlatego przeciwnicy decydują się na nieoficjalne zawieszenie broni. Pojawia się system wymiany dóbr i usług – nieco mafijny, łączący ludzi z przeciwnych stron barykady w prowizoryczne taktyczne sojusze. Wszystko jest podporządkowane przeżyciu, regule przetrwania.

W częściach książki dotyczących bezpośrednio pogromu bardzo przykuwają uwagę pojedyncze akty ludzkiej przyzwoitości – co one nam mówią?

Co najmniej dwie istotne rzeczy. Pierwsza: dobro w obliczu zła może wiele zdziałać sprytem, chłodną głową. Druga: mechanizmy konformizujące nie są wszechmocne. Tłum bardzo szybko może stać się groźny, "zdziczeć", ale ludzie posiadają też wolną wolę i rozum, który pozwala przechytrzyć tłum. Weźmy postać dozorcy z domu na Plantach. Stanisław Niewiarski – jestem szczęśliwa, że udało mi się "przywrócić" mu imię, bo go nie znaliśmy – był starszym człowiekiem, prawdopodobnie byłym wojskowym, który mieszkał na parterze Komitetu Żydowskiego i dorabiał naprawą butów. Zginął, kiedy stanął naprzeciw pogromowego tłumu i krzyczał, wymachując krzyżem, że w tym budynku nie ma żadnych piwnic i że Żydzi nikogo nie zabili. Zamordował go prawdopodobnie niejaki Julian Chorążak z Czarnolasu.

Skąd?

No właśnie. Widzi pan, jakiś arcypolski, tragikomiczny w sumie akcent, wyobraźnia by takich skojarzeń nie podsunęła. Ciągle napotykałam na takie rzeczy.

Pogrom opisuje Pani z tylu perspektyw i osadza w tylu kontekstach, że nasuwa się naturalne porządkujące pytanie: w którym momencie tragedię dało się jeszcze zatrzymać?

Pogrom był sytuacją na tyle wielowarstwową, że splatały się tu zarówno świadome decyzje, jak i chaos, ignorancja i indolencja. Zacznijmy od wyraźnego zamiaru: kiedy na posterunku przy ulicy Sienkiewicza, niedaleko od Plant, pojawia się rzekomo porwany Henio Błaszczyk wraz z ojcem, przyjmuje ich Stefan Sędek, szef referatu śledczego. Sędek był przed wojną jednym z założycieli ONR w Kielcach…

Jeszcze jeden żydożerca?

Dodam, że jego bracia siedzieli wysoko w Organizacji Polskiej – to była mafijna struktura, powstała po delegalizacji ONR, aktywna w czasie wojny i po niej, Żeby się do niej dostać, trzeba było "zaręczyć honorem", że się nie ma ani jednej kropli krwi żydowskiej… Czy to nie ciekawe, że to właśnie Sędek posłał na Planty patrol milicyjny, który rozpowiadał, że Żydzi porwali dziecko? Nie twierdzę, że to spisek, ale uważam, że historycy drugiego śledztwa kieleckiego powinni się Sędkiem bardziej zainteresować. To było przewrócenie pierwszej kostki domina.

I już, tyle? Nic się nie dało zrobić?

Dla uspokojenia sytuacji nadal by wystarczyło, by pojawiła się na Plantach zdyscyplinowana i dobrze dowodzona grupa mundurowych. Nie taka jak kompania szkolna MO czy KBW, które na dobrą sprawę nie wiedziały, czy Żydów ukrywających się w budynku Komitetu mają chronić, czy ich bić. Bardzo często miałam wrażenie, że kolejne kostki tego tragicznego domina wywracały się nie z powodu czyjegoś draństwa, ale głupoty, braku wyobraźni, zaniechania.

Dowódca 2. Warszawskiej Dywizji Piechoty, która tam stacjonowała, był Rosjaninem w polskim mundurze, słabo mówił po polsku i całkowicie zlekceważył gęstniejący tłum, kwitując to stwierdzeniem, że zebrało się "parę przekupek i robią alarm". Oficer wysłany przez niego na miejsce też nie był w stanie opanować sytuacji i pozwolił, by rozwścieczony tłum wtargnął do budynku. Ale to było Wojsko Polskie, pozbawione wsparcia sowieckiego. Bo Sowieci, mimo napływających z wielu stron próśb o pomoc, nie zamierzali się wtrącać w polską awanturę. Bali się zamieszek, które mogły przybrać rozmiar powstania ludowego.

To chyba był też sprawdzian, jak nowa władza może sobie poradzić w sytuacji kryzysowej bez wsparcia sowieckich bagnetów.

Jako struktura, która powinna była zapewnić choćby elementarny spokój i bezpieczeństwo, władza ludowa całkowicie zawiodła. Przez większość dnia, w którym doszło do pogromu, jakby zapadała się do wewnątrz. By powstrzymać pogrom, potrzeba było naprawdę niewielkiego wysiłku wojskowego czy organizacyjnego.

Skąd to wiemy?

Po pierwsze: z wewnętrznej ekspertyzy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Po drugie: istnieje dowód z praktyki. Na Planty po południu został wysłany podpułkownik Artur Pollak – stary polski oficer, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej. Kompletnie nie znał Kielc, był tam może od dwóch tygodni. On po prostu wiedział, co trzeba zrobić: jego ludzie odpędzili tłum od budynku Komitetu Żydowskiego i z ulicy Planty, Pollak rozkazał ustawić posterunki na jej wlotach i wyprowadził z budynku ocalałych Żydów, zabierając ich w bezpieczne miejsce. Gdyby nie on, ofiar pogromu kieleckiego byłoby jeszcze więcej.

Władza szybko osądziła i skazała tych uczestników pogromu, którzy byli "w tłumie", ale mundurowych jakoś nie.

Władza się potwornie wstydziła – przede wszystkim własnej nieporadności w obliczu tych wydarzeń. M.in. dlatego próbowała zrzucić odpowiedzialność za pogrom na podziemie WiN-owskie, na "andersowców", "najemników polskiej szlachty". Trzeba było urządzić "pokazówkę", wskazać wroga, wyeliminować kilku ewidentnych bandytów, odfajkować problem. Spośród dowódczej wierchuszki sądzono trzech, ale – wbrew zapowiedziom – skazano tylko komendanta MO Kuźnickiego. Gdyby kary dosięgły liczniejszych dowódców milicyjnych i wojskowych, komuniści by przyznali, że takim a nie innym ludziom sami dali do ręki broń i władzę i przymknęli oko na ich przeszłość.

Pani największe zaskoczenie podczas pracy nad tą książką?

Zaczęłam ją pisać, próbując potwierdzić tezę, że za pogromem kieleckim stała ubecka prowokacja. Ta koncepcja, podnoszona onegdaj mocno przez IPN, miała swój początek w dokumentach z archiwum Michała Chęcińskiego – oficera kontrwywiadu, który w 1968 roku został zmuszony do wyjazdu z Polski. Skontaktowałam się z nim, był bardzo otwarty i udostępnił mi ten zbiór, a po jego śmierci o przejrzenie tego archiwum poprosiła mnie jego rodzina. Zakrawa może na ironię, że ostatecznie ustaliłam coś, co jest sprzeczne z wieloletnimi przekonaniami samego Michała Chęcińskiego. Ale to był niezwykle uczciwy człowiek – wierzę, że by się z tego ucieszył. Teza o ubeckiej prowokacji nie wytrzymuje konfrontacji z faktami i dokumentami.

Czyli milicjanci?

Nie wskazuję winnych pogromu, choć widzę takie oczekiwanie u niektórych historyków czy publicystów, którzy nie radzą sobie z myśleniem abstrakcyjnym. Ja chciałam pokazać splot przyczyn i okoliczności. Nie tylko figury na planszy są obdarzone sprawczością – w pewnych okolicznościach to plansza eksploduje. Jedną z takich okoliczności było "wpuszczenie lisów do kurnika". Władza ludowa nie mogła zatrudniać ludzi, którzy przed 1946 rokiem mieli na rękach krew Żydów i oczekiwać, że w powojennych warunkach, dysponując bronią i pewną władzą, oni nie będą robić tego, do czego przywykli. Pogrom był odroczoną konsekwencją tego zaniechania.

Nie wskazuję winnych pogromu, choć widzę takie oczekiwanie u niektórych historyków czy publicystów, którzy nie radzą sobie z myśleniem abstrakcyjnym. Ja chciałam pokazać splot przyczyn i okoliczności.

Prof. Joanna Tokarska-Bakir

Pani książka, czego nie sposób było przewidzieć, trafia na szczególny moment. Ostry spór o ustawę o IPN przeniósł się już ponad granice Polski, jednocześnie w obozie władzy widać silną presję na ustawowe dekretowanie stereotypu Polaka-Sprawiedliwego Wśród Narodów itd. Myśli Pani, że to jest dobry czas dla książki, która do tego stopnia idzie "w poprzek"? reklama

Ten zbieg okoliczności z mojego punktu widzenia jest bardzo dobry. Ja się najbardziej bałam, że efekt olbrzymiej pracy, jaką w tę książkę włożyłam, zostanie przemilczany – w naszym światku medialno-politycznym bardzo o to łatwo. Tymczasem uruchomiła się jakaś istotna debata. Wielu Polaków – proszę mnie dobrze zrozumieć, nie doszukuję się tu złej woli – wygadywało na temat losu Żydów w Polsce pod okupacją i po wojnie straszne głupoty, a teraz z zaciekawieniem chcą słuchać o tym, że to wszystko było jednak bardziej skomplikowane. To bardzo dobrze. Gorzej, że rezonans wizerunkowy na świecie jest straszny. Spędziłam trochę czasu w USA i jestem przekonana, że przejęzyczenia typu "polskie obozy", które się zdarzały za oceanem, najczęściej nie były niczym więcej niż geograficznym skrótem myślowym. Teraz rozpętała się wokół tego taka burza, że hasło zyskało kilkadziesiąt milionów internetowych odsłon, a do tego dochodzą wrażliwe reakcje organizacji żydowskich w Ameryce. Powstaje pytanie: co tu właściwie było problemem, akcją, a co proporcjonalną reakcją? Nie wiem, co polskie władze próbują osiągnąć, ale wywiera to na świecie określone efekty, za które wszyscy zapłacimy.

Wróćmy na koniec do pogromu. Nie wiem, czy nie najbardziej wstrząsającą częścią Pani książki są relacje ocalałych – żydowskich świadków. Potrafiłaby Pani wskazać, co je łączy, a co może nam w opisie tej tragedii umykać?

Chyba najbardziej – zdziwienie tych ludzi na wieść o tym, o co się ich oskarża. Ono się pojawia w każdej relacji. Opowiem o Niusi Borensztajn, która spacerowała tego dnia z narzeczonym. On widział, co zaczyna się dziać, bo wcześniej uszedł z pogromu w Krakowie. Ukrył się u znajomego rabina, a ona wróciła do budynku przy Plantach. Musiała się już przedzierać przez wrogi tłum, mówiąc że tam mieszka. Ludzie śmiali się jej w twarz i mówili: "Umrzesz". Poszła na drugie piętro i tam ostrzegła kolegów, że ludzie oskarżają Żydów o porwanie dziecka i że robi się bardzo groźnie. W relacji Rafaela Blumenfelda czytamy z kolei, że oni wszyscy sądzili, że Niusia histeryzuje, bo zaczepiona przez jakichś wyrostków "wpadła do paniki" – to zdaje się kalka z jidysz. Słowem, nikt nie wierzył w to, co się działo i co niebawem miało się stać. reklama

Potrafię to zrozumieć. Komitet Żydowski przy Plantach to było miejsce dla rozbitków, którzy albo przetrwali w Rosji, albo mieli za sobą getta, obozy, lata w ukryciu i szukali po wojnie choćby tymczasowego schronienia, np. przed wyjazdem do Palestyny. Potrzebowali wytchnienia, złapania oddechu, choćby chwilowego poczucia bezpieczeństwa. Nawet kiedy po tylu latach czyta się o tym ich zdziwieniu, trudno nie odczuwać wstydu.

Prof. zw. dr hab. Joanna Tokarska-Bakir – antropolożka kultury i religioznawczyni. Pracowniczka Instytutu Slawistyki PAN. Stypendystka A.W. Mellona, A. von Humboldta, Davis Center for Historical Studies, Princeton University; Marie Curie Fellowship w Institute for Advanced Study w Princeton (2013-2015). Autorka m.in. "Legendy o krwi. Antropologia przesądu", "Okrzyki pogromowe. Szkice z antropologii historycznej Polski lat 1939-1946". Pod koniec lutego, nakładem wydawnictwa Czarna Owca, ukazuje się najnowsza książka prof. Tokarskiej-Bakir: "Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego" (2 tomy).