77 lat wcześniej w Warszawie

Marek Edelman na gruzach kamienicy przy ul. Świętojerskiej 34 (,,Tu spoczywa Michał Klepfisz”), 19 IV 1946. Fot. ze zbiorów Róży i Ireny Klepfisz.

Marek Edelman na gruzach kamienicy przy ul. Świętojerskiej 34 (,,Tu spoczywa Michał Klepfisz”), 19 IV 1946. Fot. ze zbiorów Róży i Ireny Klepfisz.

Źródło: Zeszyty Literackie i Reunion, 19 V 2020.

77 lat wcześniej w Warszawie

„Polsko, odezwij się, Polsko!” K. K. Baczyński

JULIAN TUWIM ŻYDEK

Śpiewa na podwórzu, tuląc się w łachmany, Mały biedny chłopiec, Żydek obłąkany.

Ludzie go wygnali, Bóg pomieszał głowę, Wieki i wygnanie pomieszały mowę.

Drapie się i tańczy, płacze i zawodzi O tym, że się zgubił, że po prośbie chodzi.

Pan z pierwszego piętra patrzy na wariata: Spójrz, mój bracie biedny, na smutnego brata.

Kędy nas zaniosło? Gdzieśmy się zgubili, Światu ogromnemu obcy i niemili?

Pan z pierwszego piętra, brat twój opętańczy, Głową rozpaloną po wszechświecie tańczy.

Pan z pierwszego piętra wyrósł na poetę: Serce swe, jak grosik, zawinie w gazetę,

I przez okno rzuci, żeby się rozbiło, Żebyś je podeptał, żeby go nie było!

I pójdziemy potem każdy w swoją stronę Na wędrówki nasze smutne i szalone.

Nie znajdziemy nigdy ciszy i przystani, Żydzi śpiewający, Żydzi obłąkani.

STANISŁAW BALIŃSKI WIZJA GETTA

Dokądże mnie prowadzisz, tragiczny poeto, Wzdłuż murów, których nie znam, chociaż miasto znane Dokądże mi otwierasz drzwi zakratowane I w jakie wiedziesz światy? Cicho. Oto getto.

Duszny upał nas owiał, noc gęsta dotyka, Jakiś krzyk przerażenia zabrzmiał w dali piekłem, Idę przez sen za tobą i ciemność przenikam, By ujrzeć kształt cierpienia, przed którym uciekłem.

Nie ma tu drzew i liści, tylko mur i kamień, Nie ma wiatru i wody, tylko studnia czarna, Skąd głód wychodzi boso, przystaje przy bramie I rozsypuje smutne tyfusowe ziarna.

Idę, nie wierząc jeszcze hańbie feudalnej, Którą przywieźli tutaj okrutni siepacze. Wznosząc w naszej Warszawie, starej, liberalnej. Na wieczną żałość rzeczy – drugą ścianę płaczu.

Cicho. Słyszysz, ktoś płacze… Jakieś dziecko płacze. To tam, w tej suterynie. Chodźmy. Niech zobaczę. Na rozpalonym łóżku, gdzie upał nie stygnie, Dwoje dzieci majaczy w czerwonej malignie.

Nad nimi stoi matka i bezradnie słucha, A za nią jakieś krewne i babki w perukach, O wyblakłych spojrzeniach i cerze woskowej, Gdzie odbija się trwożnie szept lampki naftowej.

Chłopiec otwiera oczy i łzy w nich zabłysły, Spieczone od gorączki, od popiołu bledsze: – Mamo! – woła – już, lato… już widać brzeg Wisły, I wodę, co przepływa, i nad nią powietrze.

Jakieś wspomnienie szczęścia muska go po twarzy I niesie pocałunek kraju dalekiego, A dziewczynka uśmiecha się sennie i marzy: – Chciałabym mieć gałązkę z Ogrodu Saskiego.

Chciałaby mieć gałązkę z Ogrodu Saskiego, Wyciąga do niej ręce, jak może, jak umie, Krewne kiwają tylko głową: Coś takiego… Skąd ona może wiedzieć, ona nie rozumie.

Lecz matka się zerwała. Wiatr porwał się z ziemi. Wybiegła na ulicę. Wiatr biegnie wśród cieni.

Dobiegła gdzieś do muru pod opaską nieba I w umówionym miejscu przez szczelinę wąską, Nie o cukru kawałek, nie o skórkę chleba, Ale o zieleń błaga, o jedną gałązkę.

Jakieś zielone drzewa zaszumiały z lekka, Ktoś rzucił jej gałązkę i szepnął: „Uciekaj…”.


Przez ulice upalne, gdzie nic nie dojrzewa, Przez zaułki i ścieki, w których tyfus ziewa, Przez czarne rzędy okien, bez dźwięku i ruchu, Skąd płynie świst oddechów, stłoczonych w zaduchu, Przez okrucieństwo ludzkie i przez poniżenie, Które poniża słabych, a wywyższa mocnych, – Biegnie matka widmowa środkiem godzin nocnych, A noc zamienia echo jej kroków w kamienie.

Biegnie przez całe getto, przez życie i przez sen, Tak samo kochająca, tak samo bolesna, Biegnie naprzeciw krzywdzie, w poprzek nienawiści, I niesie swoim dzieciom pęk zielonych liści, Które w ostatniej chwili, jak tchnienie łaskawsze, Położy im na oczach, na ustach, na zawsze.

I te liście zielone już nigdy nie zginą, Wiele rzeczy przeminie, lecz one nie miną, Kiedy mury pogardy jak proch się rozpadną, A wolny wiatr zawieje nad rozbitym głazem, Zakwitną znowu wiosną i cicho opadną, Liście – w których się splotą śmierć i miłość razem.

JÓZEF WITTLIN NA SĄDNY DZIEŃ ŻYDOWSKI ROKU 1942 (5703)

Od tylu wieków się toczy gardłowa przeciw nam sprawa, I bez Twojego wyroku odwieczna kaźń nasza trwa. Powołaj świadków obrony, i niech się skończy ta krwawa Parodia Sądnego Dnia.

Miast pieluch – już nam w kołyskach śmiertelne wkładają koszule. Od bicia, bicia się w piersi – na kamień stężała nam dłoń. Jehowo! Zjaw się na Sądzie i wykryj błąd w protokóle, Z nadobłocznego zejdź tronu i sam przed Sobą nas broń!

Już pierwsze gwiazdy zabłysły na Twoich niebios powale, Starcy zadęli w rogi, płomienie buchnęły im z bród… Tyleśmy grzeszni, co inni – in hac lacrymarum valle Wygnańcy, synowie Ewy, przeklęty Kaina płód.

KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI


Byłeś jak wielkie stare drzewo narodzie mój jak dąb zuchwały wezbrany ogniem soków źrałych jak drzewo wiary, mocy, gniewu.

I jęli ciebie cieśle orać i ryć cię rylcem u korzeni, żeby twój głos, twój kształt odmienić, żeby cię zmienić w sen upiora.

Jęli ci liście drzeć i ścinać, byś nagi stał i głowę zginał.

Jęli ci oczy z ognia łupić, byś ich nie zmienił wzrokiem w trupy.

Jęli ci ciało w popiół kruszyć, by wydrzeć Boga z żywej duszy.

I otoś stanął sam, odarty jak martwa chmura za kratami napół cierpiący, a pół martwy poryty ogniem, batem, łzami.

W wielości swojej – rozegnany w miłości swojej – jak pień twardy haki pazurów wbiłeś w rany swej ziemi. I śnisz sen pogardy.

Lecz kręci się niebiosów zegar i czas o tarczę mieczem bije i wstrząśniesz się z poblaskiem nieba, posłuchasz serca: serce żyje.

I zmartwychwstaniesz jak Bóg z grobu z huraganowym tchem u skroni, ramiona ziemi się przed tobą otworzą. Ludu mój! Do broni!

IV 43 r.

[Poniedziałek 19 IV 1943]

MAREK EDELMAN

Dnia 19 kwietnia 1943 roku o godz. 2 w nocy nadchodzą pierwsze meldunki od naszych wysuniętych czuje, że niemiecka żandarmeria i polska policja granatowa obstawiają w odstępach 25-metrowych zewnętrzne mury getta. Natychmiast zaalarmowano wszystkie grupy bojowe, które o godz. 2 min. 15, to znaczy 15 minut później, zajęły swoje stanowiska bojowe. Zaalarmowana przez nas cała ludność cywilna udaje się natychmiast do przygotowanych schronów i schowków w piwnicach i na strychach. Getto jest wymarłe – nigdzie żywej duszy, czuwa tylko Ż. O. B. [Żydowska Organizacja Bojowa] […].

O godzinie 7 rano wkraczają na teren getta wojska zmotoryzowane, czołgi i samochody pancerne. Na zewnątrz Niemcy ustawiają artylerię. SS-mani są już teraz gotowi do ataku. Sprężystym, donośnym krokiem w zwartych szeregach wkraczają w jakby wymarłe ulice getta centralnego. […]

Gdy Niemcy rozłożyli się u zbiegu Miłej i Zamenhofa obozem, zabarykadowane w czterech rogach ulicy grupy bojowe otworzyły, jak to się mówi w terminologii wojskowej, koncentryczny ogień. Wybuchły pociski z nieznanej broni (to granaty naszej własnej produkcji), serie z pistoletu automatycznego pruły powietrze (trzeba oszczędzać amunicję), gdzieś dalej szczękały karabiny. Tak to się rozpoczęło. […]

O godz. 2 po poł. nie ma już na terenie getta ani jednego Niemca. Jest to pierwsze kompletne zwycięstwo Ż. O. B. nad Niemcami. Reszta dnia przechodzi w „zupełnym spokoju” tzn. trwa tylko obstrzał artyleryjski (artyleria ustawiona jest na placu Krasińskich) i od czasu do czasu bombardowanie z powietrza.

ALINA MARGOLIS-EDELMAN

W tramwaju ludzie mówili, że Żydzi strzelają w getcie, że strzały słychać od świtu. I mówili też, że tej nocy w Alejach Niepodległości Niemcy zabili harcerza i że trzeba tam iść i składać kwiaty. […]

Pognałam pod mury, przybiegłam na Bonifraterską. Na placu Krasińskich było dużo ludzi, wszyscy ubrani odświętnie, już po wiosennemu, małe dziewczynki ze skakankami i piłkami, jedna trzymała w ręku dwa kolorowe baloniki była taka śliczna, że wszyscy się do niej uśmiechali. Grała muzyka.

Z drugiej strony muru była cisza. – Czy to prawda, że Żydzi strzelali? – spytałam jakąś kobietę. – Ano prawda. – Żydki się biją, weszli tam Niemcy – dodał mężczyzna.

W tej chwili zauważyłam, że Niemcy obstawiali mur. Co dwadzieścia, trzydzieści metrów karabin maszynowy. Przy niektórych zamiast Niemców granatowi policjanci. Gruchnęły strzały. Pojedyncze i salwami. Zamarłam, serce mi waliło, łomotało w skroniach. Pochyliłam się i pogłaskałam dziewczynkę z balonikami po włosach. Znów strzały, jakieś wybuchy. Moi najbliżsi mama, brat, Inka – byli po tej stronie, ale inni… Nasi z mieszkania na czwartym piętrze przy Gęsiej 6, moje koleżanki ze szkoły, moja kamienica, moja ulica, ci ze schronów, ci z rewolwerami i karabinami… Mur nie był wyższy niż metr. Prawie naprzeciwko mnie jakiś wyrostek wziął rozbieg, jakby skakał o tyczce, przeskoczył ten mur i wbiegł do getta. Dlaczego? Kim był? Co go do tego popchnęło? Nikt nie zwrócił na to uwagi. Niemcy też nie. Nowe salwy. Strzelanina. Około drugiej wszystko ucichło. Musiałam wracać.

JERZY ANDRZEJEWSKI

Ponury to był Wielki Tydzień dla Warszawy. Akurat w przeddzień spotkania Małeckiego z Lilienówną, w poniedziałek l9 kwietnia, część pozostałych w getcie Żydów poczęła bronić się przed nowymi represjami. Wczesnym rankiem, gdy oddziały esesów wkroczyły poza mury, na Stawkach i na Lesznie padły pierwsze wystrzały. Niemcy, którzy nie spodziewali się oporu, wycofali się. Zaczęła się walka.

Wieść o tym pierwszym od wieków zbiorowym oporze Żydów nie od razu rozniosła się po mieście. Różne wersje krążyły po Warszawie. Wiedziano w ciągu pierwszych godzin tyle tylko, że Niemcy zamierzają tym razem ostatecznie getto zlikwidować i wszystkich ocalałych z zeszłorocznych masakr Żydów wymordować.

Dzielnice sąsiadujące z murami zaroiły się ludźmi. Tam najszybciej zorientowano się w wypadkach. Z okien kamienic przylegających do murów raz po raz padały wystrzały. Niemcy ściągali pod getto żandarmerię. Z godziny na godzinę wzrastało natężenie kanonady. Obrona, zrazu chaotyczna i przypadkowa, szybko poczęła się przekształcać w regularną i planową walkę. W wielu miejscach odezwały się karabiny maszynowe. Rzucano granaty.

Ruch uliczny działał jeszcze normalnie i w wielu miejscach walka odbywała się wśród tłumu widzów i turkotu przejeżdżających tramwajów. Tymczasem z dzielnic, gdzie nie stawiano oporu, wywożono pozostałych Żydów. Lecz jeszcze i wówczas mało kto przypuszczał w ów pierwszy dzień, że niszczenie getta przeciągnie się na tak długie tygodnie. A jednak przez wiele dni mieli się Żydzi bronić, przez jeszcze więcej dni miało getto płonąć. I tak wśród czasu wiosennego i nastrojów Wielkiego Tygodnia, w sercu Warszawy, której czteroletni terror nie zdołał pokonać, zaczęła się walka żydowskich powstańców, najsamotniejsza i najboleśniejsza ze wszystkich walk, jakie w tych czasach podejmowano w obronie życia i wolności. […]

[Wtorek 20 IV 1943]

MAREK EDELMAN

Następnego dnia do godz. 2 po południu – cisza. Dopiero teraz Niemcy podchodzą znów zwartym oddziałem pod bramę szczotkarzy. […] Werkschutz niemiecki podchodzi do bramy, chce ją otworzyć. Dokładnie w tej samej chwili wtyczka zostaje włączona. Pod nogami SS-owców rozrywa się czekająca na nich od dawna mina. Przeszło 100 SS-manów ginie od wybuchu – reszta wycofuje się odprowadzona strzałami naszych bojowców. Dopiero po dwóch godzinach Niemcy powtórnie próbują szczęścia. Teraz już inaczej, ostrożnie, gęsiego, w szyku bojowym starają się przedostać na teren szczotkarzy. Ale tu po raz drugi doznają odpowiedniego przyjęcia przez czekającą na nich grupę bojową. […] I znów wycofują się Niemcy z getta. I znów bojowcy święcą swoje drugie kompletne zwycięstwo.

Niemcy nie dają jednak za wygraną i starają się jeszcze z kilku stron dostać na teren. Wszędzie napotykają zdecydowany opór. Walczy każdy dom. […]

Na jednym ze strychów jesteśmy nagle osaczeni. Tuż obok nas na tym samym strychu są Niemcy. Nie sposób przedostać się na schody. W ciemnych zakamarkach nie widzimy się nawzajem. […] Nie zauważamy nawet, jak to się dzieje, że Michał Klepfisz wyskakuje wprost na walący zza komina niemiecki automat. Widzimy tylko, że droga jest wolna. Kiedy po kilku godzinach (gdy Niemcy zostali już wyparci) znajdujemy jego ciało, jest podziurawione jak sito dwiema seriami z automatu.

Teren szczotkarzy jest nie do opanowania.

Następuje teraz coś, co się jeszcze dotąd nie zdarzyło. Trzech oficerów zbliża się z opuszczonymi automatami, z białymi kokardami w klapach. Są parlamentariuszami. Chcą prowadzić pertraktacje z Komendą terenu. Proponują l5-minutowe zawieszenie broni w celu wycofania rannych i zabitych. Gotowi są przyrzec wszystkim mieszkańcom spokojne przeniesienie się do obozów pracy w Poniatowie i Trawnikach wraz z całym dobytkiem.

Odpowiedzią są strzały. Każdy dom to wroga twierdza, z każdego piętra, z każdego okna sypią się kule na nienawistne niemieckie hełmy, w nienawistne niemieckie piersi […].

Niemcy zmuszeni są w końcu zrezygnować ze zgnębienia ich orężem i znajdują nowy, niezawodny zda się sposób. Podpalają teren szczotkarzy od zewnątrz ze wszystkich stron. W jednej chwili płomień obejmuje cały blok, czarny dym dusi w gardłach, wygryza oczy. Bojowcy nie mają zamiaru ginąć żywcem w płomieniach. Stawiamy wszystko na jedną kartę i postanawiamy za wszelką cenę przedostać się do getta centralnego.

ALINA MARGOLIS-EDELMAN

Następnego dnia wróciłam pod mur. Znów na Bonifraterską. W oknach domu naprzeciwko zobaczyłam dwie postacie, zdawało mi się, że widzę karabiny. Jakiś człowiek biegł po dachu. Przechodnie i gapie stawali grupkami, podnosili głowy do góry, pokazywali ich sobie palcami. Tego, co o nich mówili, nie powtórzę, nie chcę powtórzyć. Po południu wybuchł w getcie ogromny pożar. Widać go było zewsząd. Paliły się domy, gęsty, czarny dym buchał w górę. Całe getto stało w ogniu. Wieczorem na niebie nad gettem pojawiła się wielka gorejąca łuna. Palą ich!!!

JERZY ANDRZEJEWSKI

Po całonocnej strzelaninie rankiem nastąpiła krótka przerwa w walkach. Teraz kanonada wszczęła się na nowo, zacieklejsza niż dnia poprzedniego. Na plac Krasińskich nie przepuszczano już źadnych pojazdów. Za to tłum niespokojny, hałaśliwy i podniecony zapełniał wyloty Długiej i Nowiniarskiej. Jak wszystkie większe zdarzenia w Warszawie, tak i to, oglądane od zewnątrz, miało w sobie coś z widowiska. Warszawianie chętnie się biją i równie chętnie walkom przyglądają.

Mrowie młodych chłopaków i wyondulowanych strojnych dziewcząt zbiegło się z sąsiednich ulic Starego Miasta. Co ciekawsi pchali się w głąb Nowiniarskiej, skąd najrozleglejszy roztaczał się widok na mury getta. Na ogół mało kto Żydów żałował. Lud cieszył się, że znienawidzeni Niemcy mają nowy kłopot. W odczuciu przeciętnego człowieka z ulicy sam fakt walczenia z garstką samotnych Żydów ośmieszał zwycięskich okupantów.

Walka stawała się coraz zaciętsza. W głębi placu Krasińskich, przed gmachem Sądów, kręciło się dużo żandarmów i esesów. W Bonifraterską nikogo nie wpuszczano. […]

Gdy Malecki dotarł do miejsca już narażonego na obstrzał powstańców, strzelanina akurat ustała i ludzie, jedni śpieszący do domów lub interesów, drudzy gnani ciekawością, gęstą falą pchnęli naprzód. Opustoszały plac wydawał się teraz rozleglejszy niż zwykle. Na samym jego środku stały dwie karuzele niezupełnie jeszcze zmontowane, przygotowywano je widocznie na nadchodzące święta. Pod osłoną dziwacznych kolorowych dekoracji stali żołnierze w kaskach, kilku z karabinami wycelowanymi w kierunku getta klęczało na estradzie. Pod murami getta było pusto. A ponad nimi, milczące i ciężkie, wznosiły się owe wysokie ściany kamienic. Z wąskimi okienkami i łamaną linią dachów wcinającą się w chmurne niebo, przypominały ogromną fortecę.

Ludzie, ośmieleni spokojem, poczęli przystawać i przyglądać się samotnym ścianom. Naraz posypały się stamtąd wystrzały. W dalszej części Bonifraterskiej , pewnie koło Jana Bożego, rozległa się głucha detonacja, zaraz po niej druga i trzecia. Żydzi musieli rzucać granaty. […]

Kobieta i Malecki równocześnie prawie dopadli do bramy. Była zamknięta. Nim ją otworzono, Malecki zdążył przyjrzeć się swojej towarzyszce, która, ciągle jeszcze skulona i przestraszona, zwrócona teraz była do niego profilem. W pierwszej chwili aż zachłysnął się zdumieniem. – Irena! Spojrzała na niego ciemnymi, niepoznającymi oczami. – Irena! – powtórzył. W tej samej chwili młoda, wystraszona dozorczyni otworzyła bramę.

[…]

Była ciągle piękna, lecz także bardzo zmieniona. Schudła, rysy się jej zaostrzyły i wysubtelniały, podłużne oczy stały się jak gdyby większe, jednak ich wyraz stracił ciepły, tak charakterystyczny dla Ireny koloryt był teraz obcy, prawie surowy. Ubrana była Irena bardzo dobrze. […] – Mam w porządku papiery – szepnęła lękliwie. I niespokojnie zajrzała Maleckiemu w oczy.

Zrobiło mu się przykro, jak jeszcze nigdy w ciągu całej znajomości z Ireną. Poczuł się straszliwie zawstydzony i upokorzony jej losem, a taże swoją bezradnością i swoim uprzywilejowaniem.

– Cóż ty mówisz? – żachnął się nieco sztucznie. – Nikt teraz nie będzie zaglądał do twoich papierów. Najgorsze, że nie wiadomo, kiedy się będziemy mogli stąd wydostać. Gdzie ty mieszkasz? – Nigdzie. Malecki drgnął. – Jak to nigdzie? – Zwyczajnie. – Mówiłaś przecież, że dawno jesteś w Warszawie. – Dawno, ale co z tego? Tam, gdzie mieszkałam, nie mogę wrócić. Mniejsza zresztą z tym – skrzywiła się pogardliwie – to nieważne. […]

Malecki bezmyślnie przyglądał się ruchom Ireninej parasolki. Dotkliwiej niż zazwyczaj przeżywał ten sam splot uczuć, który bez udziału jego woli, samorzutnie i natrętnie zawiązywał się w nim zawsze, ilekroć stykał się z tak częstymi w ostatnich czasach tragediami Żydów. Były to uczucia inne od tych, które narastały w nim pod wpływem cierpień własnych rodaków, a także ludzi z obcych narodów. Były mroczne, bardziej zawiłe i dręczące. W chwilach silniejszego ich natężenia wplątywała się w nie szczególnie bolesna i poniżająca świadomość mglistej i nieokreślonej współodpowiedzialności za bezmiar okrucieństw i zbrodni, jakim wśród milczącego przyzwolenia całego świata poddawano od kilku lat żydowski naród. Ta świadomość, silniejsza od wszelkich rozumowych racji, była najbardziej bodaj gorzkim przeżyciem, jakie wynosił z doświadczeń wojennych. Bywały okresy, jak pod koniec ubiegłego lata, kiedy Niemcy rozpoczęli pierwsze masowe rzezie Żydów i getto warszawskie przez wiele dni i nocy rozbrzmiewało odgłosami strzelaniny, iż poczucie współwiny zaogniało się w nim wyjątkowo silnie. Nosił je wtedy w sobie jak ranę, w której zdawało się jątrzyć całe zło świata. Zdawał sobie jednak sprawę, iż było w nim wówczas więcej niepokoju i przerażenia niż prawdziwej miłości do tych ludzi bezbronnych, zewsząd osaczonych, jedynych na świecie, których los odzierał z poniżanego wprawdzie, lecz przecież istniejącego braterstwa.

Teraz spotkanie z Ireną zaostrzyło w Maleckim zamęt, który w nim od wczorajszego wieczoru narastał. […]

MAREK EDELMAN

Olbrzymie pożary zamykają często całe ulice. Morze płomieni zalewa domy, podwórza. Z trzaskiem palą się drewniane stropy, sypią się mury. Powietrza nie ma. Jest tylko czarny, gryzący dym i ciężki, parzący żar. Żar bije od rozpalonych murów, od rozgrzanych do czerwoności niepalących się schodów.

To, czego nie mogli zrobić Niemcy, robi teraz wszechmocny ogień. Tysiące ludzi ginie w płomieniach. Swąd palących się ciał dusi oddech. Na balkonach domów, na framugach okiennych, na niespalonych kamiennych schodach leżą zwęglone trupy. Ogień wypędza ludzi ze schronów, każe im uciekać z od dawna przygotowanych, bezpiecznych skrytek strychów i piwnic. Tysiące wałęsają się po podwórzach, w każdej sekundzie narażając się na złapanie, uwięzienie lub bezpośrednią śmierć z rąk niemieckich. Śmiertelnie zmęczeni, zasypiają w bramach, na stojąco, leżąco, siedząco i tak we śnie trafia ich celna niemiecka kula. Nikt nie spostrzega nawet, że śpiący w bramie na ziemi starzec nie potrafi się już obudzić, że karmiąca niemowlę matka już od trzech dni jest zimnym trupem, a dziecko płacze daremnie w tych trupich ramionach i ssie daremnie trupią, martwą pierś. Setki ludzi kończą życie, skacząc z 3 czy 4 piętra. Matki w ten sposób ratują dzieci przed spaleniem żywcem. Ludność polska widzi to z ulicy Świętojerskiej i placu Krasińskich. […]

ALINA MARGOLIS-EDELMAN

Na Świętojerską przyjechała straż pożarna. Sikawkami próbowali gasić pożar za murem, była obawa, że zajmą się domy po polskiej stronie. Zebrała się grupa gapiów, którzy obserwowali z odległości. Tego, co mówili, nie powtórzę, nie chcę powtórzyć. Na dole muru widać było dziurę, jakby wyrwę. Przez tę dziurę ruchami węża czołgała się w naszą stronę dziewczyna. Teraz wszyscy gapili się na nią. Wydostała się, była cała czarna, osmolona. Krzyczała tak głośno, że ją usłyszałam: WYSKOCZYŁAM Z PIĘTRA!!! WSZYSCY SIĘ SPALILI!!! Wydało mi się, że strażak odkrzyknął: – POWODZENIA, PANIENKO!!! Za chwilę przez tłumek przebił się granatowy policjant, chwycił ją za bark i pociągnął za sobą. Getto paliło się jeszcze długo, ale nie było słychać strzałów. Wtedy właśnie, tam pod murem, po raz pierwszy w życiu poczułam się naprawdę Żydówką. I że już na zawsze, do śmierci, zostanę z tymi żywcem zwęglonymi, z tymi uduszonymi, zagazowanymi w schronach, z tymi, co walczyli i zginęli, bo nie mogli nie zginąć, z tymi, których losu nie podzieliłam.

[Środa 21 IV 1943]

JERZY ANDRZEJEWSKI

Nazajutrz pożar rozszerzył się. Trudno było na razie stwierdzić, kto domy podpalał: Niemcy czy Żydzi wycofujący się spod murów w głąb getta. Później dopiero okazało się, że to Niemcy.

Jedne z pierwszych, właśnie w nocy z dwudziestego na dwudziesty pierwszy, płonąć poczęły owe wielkie kamienice przy Bonifraterskiej w których Żydzi tak długo się bronili. Od nich zajęły się domy sąsiednie i gdy Malecki jak zwykle na ósmą jechał do biura, już z daleka widać było nad gettem ogromny, pod strop nieba sięgający kłąb czarnego dymu. Dzień był pogodny, lecz wietrzny, i wiatr, który szedł z tamtej strony, aż na Żoliborz niósł gryzący swąd spalenizny. […]

Chociaż dzień był słoneczny, powietrze dokoła stało się szaroniebieskie, szkliste, prawie przezroczyste. Ludzie poruszali się w tej poświacie podobni do cieni. Tłumy, śpieszące z Żoliborza, z Marymontu i z Bielan, w milczeniu wysiadały z tramwajów i również w milczeniu i w pośpiechu załadowywały się na ciężarowe platformy, które zawoziły ludzi do śródmieścia. Jeden po drugim odjeżdżały te wozy, głośno turkocząc wśród ciszy [. .]

Była to Wielka Środa. […]

Dzień był pogodny i ciepły, pełen słońca. Tylko niebo, nad Bielanami czyste i wiosenne, nad miastem przyciemniały dymy pożarów. Ale walka toczyła się daleko, ginęli za hańbiącymi murami ludzie uznani przez wielu za obcych i ani ich samotna obrona, ani los, który ich czekał i był wiadomy, nie odmieniały biegu życia.

Na schodkach mieszczącego się w suterenie sklepiku Banasiaka Anna natknęła się na tęgą panią Piotrowską. Z wielką torbą wyładowaną prowiantami wdrapywała się właśnie po schodach.

– O, pani Małecka też, widzę, po zakupy świąteczne! – przystanęła, dostrzegłszy wchodzącą. Anna odpowiedziała, że nie urządza w tym roku żadnych świąt. […] Piotrowska pokiwała głową jak gdyby ze współczuciem. I zaczęła z innej beczki. – A wie pani, co słyszałam dopiero co… taka tragedia! Na Saskiej Kępie znaleźli Niemce w jednej willi Żyda. Ukrywał się, jak to oni… I za takiego jednego, proszę pani, pięciu naszych rozstrzelali. Niech pani powie, co za tragedia! […]

– Tyle niewinnej krwi! – weszła na wyższy stopień Piotrowska. – Moim zdaniem, proszę pani, to taki Polak, co ukrywa u siebie Żyda, to jest, z przeproszeniem, świnia! Tak, proszę pani! – uderzyła się w piersi. – Ja jestem, proszę pani, Polka i tak myślę! To nie po chrześcijańsku, żeby za jednego Żyda ginęli dobrzy katolicy, tak nie może być! Stała, potrząsając torbą, przejęta własnym oburzeniem. – Tak nie może być! – powtórzyła jeszcze raz z naciskiem. – Każdemu jego własne życie miłe… Nie po to człowiek tę niewolę znosi, żeby za Żydów marnie ginąć! […]

KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI DO PRZYJACIELA

J. Andrzejewskiemu

Jak daleko jest od słowa do słowa! A dalej chyba do mocnego jak sosna wypełnienia się w uśmiechach prostych, które wiążą jak wstążka rzeki powitania, boje nasze dalekie. Cóż jest więcej nad gest niewidoczny, przerzucony jak zielona struna nad miastami huczącymi w łunach, nad stawania się obłok mroczny? Mostek wiotki, taki śpiewny, pomocny.

I nie grzmiące to nasze witanie, nie olbrzymie, ale ręka, gdy dotkniesz, jest jak deska dębowa od łez mokra, która błyszczy się, tęga i dobra, na kołyskę, i na trumnę sposobna. A i krzyż z niej strugać można, no i kostur, co zieloną grzywę liści puści z wiosną.

Bo się wierzy, że milczenie to śpiewanie, a jak śpiewać, to Bóg nas tak śpiewem łączy. Jeśli głosy będą jako dech gorący, co roztopi dni topory, grób roztuli, tośmy dobrze, przyjacielu, Boga czuli.

21 IV 43 r.

[Wielki Czwartek 22 IV 1943]

JERZY ANDRZEJEWSKI

Następnego dnia walki w getcie trwały bez zmian. Powstańcy bronili się zaciekle i planowo, walczyli o każdą ulicę i poszczególne bloki domów. Hitlerowcy ściągnęli do pomocy oddziały Łotyszów, Litwinów i Ukraińców. W brudnych i hańbiących robotach lubili się wyręczać innymi narodowościami, wygrywając w ten sposób wzajemne nienawiści.

W innych częściach getta, niebiorących udziału w walce i nieobjętych na razie akcją wywożenia, panował spokój i, jak twierdzili szmuglerzy przemycający do dzielnicy żydowskiej żywność, toczyło się tam normalne życie. Ludzie ci, do ostatka łudzący się nadzieją, za kilka dopiero dni mieli zginąć, a ich domy spłonąć. Podobnie jak jesienią ubiegłego roku przy likwidacji tzw. małego getta Niemcy przeprowadzili do dzielnicy żydowskiej specjalną bocznicę kolejową. Jeden za drugim podjeżdżały pociągi i towarowe wagony załadowywano bezbronnymi ludźmi. Komory koncentracyjnego lagru na Majdanku pochłaniały coraz nowe transporty. […]

Największe pożary widać było na Muranowie i dalej ku Powązkom. Wiatr często zmieniał kierunek i w znacznej części śródmieścia pełno było swądu spalenizny. Ogromna, czarna chmura wisiała ponad Warszawą. W mieście panował ożywiony ruch i nastrój przedświąteczny. Był Wielki Czwartek. […]

Gdy Malecki wszedł do „ogólnej” [sali], Zalewski siedział na stole i żywo gestykulował. – A ja wam mówię, że w tym jednym wypadku możemy być wdzięczni Hitlerowi. Odwalił za nas uciążliwą i, powiedzmy, że nawet przykrą, czarną robotę. Teraz w ogóle kwestii żydowskiej nie będzie! Gdyby nie zrobił tego Hitler, musielibyśmy po wojnie my sami zabrać się do likwidacji Żydów. Jeden kłopot mniej, to jasne! A wszystkie względy tak zwane humanitarne – zwrócił się ku siedzącej przy underwoodzie pannie Marcie – nie mają tu zupełnie zastosowania! Polska musi być bez Żydów, to jest nasza racja państwowa. To jedno! A po drugie, nie mamy powodu litować się nad Żydami… Oni nad nami nie litują się! Każdy z nich, gdyby tylko mógł, natychmiast strzeliłby w łeb pierwszemu napotkanemu Polakowi. Gdyby Żydzi doszli do władzy, wtedy pokazaliby nam, co potrafią!

Mówił szybko, namiętnie i z niezachwianą pewnością siebie, głosem człowieka, który przywykł do częstego przemawiania i dyskutowania. […]

Dostrzegłszy Małeckiego, Zalewski zwrócił się ku niemu. – Nie mam racji, panie inżynierze? […] – Nie słyszałem co prawda całej rozmowy – zaczął wolno – ale to, co pan mówił, nie wydaje mi się nowe… – Oczywiście! – zgodził się z zadowoleniem Zalewski. – Naród polski już od dość dawna zaczyna rozumieć, czym są Żydzi… – Przed wojną podobne myśli były dość popularne wśród naszych faszystów – stwierdził Malecki. Tamten nachmurzył się. – Chciał pan powiedzieć: narodowców? – Czy to nie to samo? – Nie! odparł tamten ostro. I zmrużonymi oczami przyjrzał się zaczepnie Maleckiemu. – My dobrze wiemy, w jakich kołach usiłuje się zdyskredytować nas etykietką faszystów. Ale po wojnie my już wytłumaczymy tym panom różnicę! – Czy w obozach koncentracyjnych? – spytała nagle panna Marta. Zalewski zmieszał się przez moment. Szybko jednak zapanował nad sobą. Jeśli trzeba będzie, to tak! – odparł ostro. – Właśnie tam, nie gdzie indziej wyjaśnimy Żydom i komunistom, kim jesteśmy… […]

Nagle panna Marta podniosła się. – Do końca wojny, nie wiadomo jeszcze, jak długo – powiedziała drżącym nieco głosem – więc tymczasem ja panu powiem, kim jesteście! Zalewski uśmiechnął się ironicznie. – No proszę, słucham… – Bandytami! – cisnęła mu prosto w twarz. […]

Malecki poczuwał się do obowiązku wystąpienia w obronie Marty [wobec szefa]. – Przyznasz jednak, że porządna dziewczyna? – Przyznaję! – skrzywił się tamten. – Ale histeryczka! – Ten Zalewski… – Łobuz! – stwierdził krótko Wolański. – Ale tak mówiąc między nami, trochę ma racji chłopak! Ja, wiesz, nie jestem zwolennikiem podobnych metod… wcale się nie uważam za zwolennika faszyzmu, ale co prawda, to prawda! Hitler rozwiązuje nam problem żydowski po swojemu, barbarzyńsko, ale radykalnie! […]

Mniej więcej w połowie ulicy Puławskiej [Malecki] natknął się na takie zdarzenie: Puławska na tym odcinku zabudowana była po lewej stronie starymi ruderami i drewniakami chylącymi się ku ruinie. Mieszkała w tych ponurych norach sama biedota. Brud i nędza były straszliwe […].

Otóż w pewnej chwili dobiegły Maleckiego z tamtej strony zmieszane wrzaski. Przystanął. Także kilku innych przechodniów zatrzymało się. Za małym, skulonym oberwańcem biegła na przełaj kartofliskiem gromada wrzeszczących dzieciaków. – Żyd! Żyd! – słychać było wysokie, dziecinne głosy.

Pędzili całą czeredą, obrzucając uciekającego kamieniami i grudami ziemi. Ten zaś biegł, jak się zdawało, ostatkiem sił. Chciał w pewnej chwili skręcić w bok, lecz z tamtej strony, gwiżdżąc i wyjąc, nadbiegały inne dzieci. Rzucił się więc wprost przed siebie, w stronę ulicy.

Drobny i czarny, w łachmanach, przez które przeświecało sinożółte, wynędzniałe ciało, wybiegł pędem spoza drewniaka wprost na chodnik i oszołomiony ulicą, tramwajem, który akurat przejeżdżał, grupkami nieruchomych dokoła ludzi na moment przystanął. To go zgubiło.

Z odległości nie większej niż cztery do pięciu metrów szedł w jego kierunku młody, rosły niemiecki żołnierz. Ścigające dzieciaki ujrzały go widocznie z daleka, bo natychmiast rozpierzchły się po polu. Kilkoro z nich poskrywało się poza domki i stamtąd wyglądali ukradkiem.

Natomiast mały Żyd dostrzegł zbliżającego się żołnierza w ostatniej dopiero chwili. Drgnął, głowę wtulił w spiczaste ramionka, lecz już nie próbował uciekać. Nieruchomymi, szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w barczystą sylwetkę. Również nie krzyknął i nie szarpnął się, gdy żołnierz chwycił go jak szczeniaka za kark i przegiąwszy mu głowę do tyłu, z bliska zajrzał w twarz. Wpatrywał się w niego tym samym zastygłym, niewidzącym spojrzeniem. – Jude? – spytał spokojnie, bez gniewu Niemiec.

Mały nic nie odpowiedział. Wtedy tamten, ciągle przytrzymując chłopca za kark, drugą ręką sięgnął po rewolwer i nie mierząc, wystrzelił dwukrotnie, raz po raz.

ANTONI SŁONIMSKI GETTO WARSZAWSKIE

M a t k a

Tam za murem jest droga i szosa, Która prosto prowadzi w niebiosa, A przez niebo płynie wielka rzeka, A tą rzeką, pamiętasz, z daleka, Płyną białe ogromne okręta…

S y n

Pamiętam

M a t k a

Tam za murem jest ogród irysów, Liście srebrne, a płatki z jaspisu. Biały tytoń, co pachnie o zmierzchu, Gdy się idzie wieczorem tą ścieżką, A w dzień trawa tam pachnie i mięta…

S y n

Pamiętam

M a t k a

A pod drzewem, wśród kwiatów jabłoni, Stoją: Zofia, Tadeusz, Antoni. Mają białe niedzielna ubrania, A na bryczce Jarosław i Hania, A wśród nich ja stoję uśmiechnięta, Czy pamiętasz synu?

S y n

Nie pamiętam. Chociaż czasem ze snu mnie obudzi Cień i obraz osłabły jak echo, Nie pamiętam już twarzy i ludzi, Nie pamiętam twojego uśmiechu. Mów mi, matko, o drzewach i krzakach, Tam za murem szumiących, za bramą. Mów o gwiazdach, kamieniach i ptakach, Lecz o ludziach już nie mów, mamo.

JERZY ZAGÓRSKI PSALM

O miasto ukochane, Ulico bojem zryta… Oko wciąż nową ranę W kamieniach twoich czyta.

Obok placu Krasińskich Armaty w getto biły. Grzebieniem ognia błyskał W tych ścianach każdy wyłom.

Zakrzepli, groźni ludzie Tu patrzą zimnym wzrokiem. Czas dusze im wystudził I twardym przykrył mrokiem.

Nadpływa strzałów wrzawa Wraz z dymem z Muranowa: Dołem jak mgła sinawa, Górą jak chmura płowa.

O słońce wyrzynanych dzieci zrzucanych w ogień, Krwi brudnej krzepniesz plamą W brązowym dymie trwogi.

Madonna mazowiecka Z rozpaczy pełnym licem Jak zatroskana mieszczka Patrzy z Freta ulicy.

Stoi za szkłem we wnęce Na wprost rosnącej łuny: Bezradnie trzyma ręce, Wypadły z rąk pioruny.

1943

[Wielki Piątek 23 IV 1943]

MAREK EDELMAN

Gdy piątego dnia akcji mija termin dobrowolnego wyjazdu i Niemcy przystępują do „pacyfikacji” tych terenów – napotykają zdecydowany opór. Niestety nie można tu wykorzystać przygotowanych min, gdyż w całym getcie nie ma już prądu. Następują ciężkie zmagania. Bojowcy zabarykadowani w domach, nie dopuszczają Niemców na teren. I tu walczy każdy dom. Szczególnie zacięte są walki w domach: Nowolipki 41, Nowolipie 64, Nowolipie 67, Leszno 72, Leszno 56. […] I na tym terenie [Leszno] „ratują” Niemcy swój honor wojskowy, zaczynając palić dom za domem. Wobec tak zmienionych warunków Ż. O. B. zmienia swoją taktykę. Stara się ochronić większe skupienia ukrytych w bunkrach ludzi przed nadejściem Niemców. Tak np. dwa oddziały Ż. O. B. (Hochberga i Berka) z zasypanego schronu przy ul. Miłej 37 przeprowadzają w jasny dzień kilkaset osób na Miłą 7. Tę pozycję, gdzie ukrywa się kilka tysięcy osób, udaje się utrzymać przeszło tydzień. Tymczasem palenie getta dobiega końca. Zupełnie już brak pomieszczeń, a co gorsze – wody. Wraz z ludnością cywilną schodzą do schronów bojowcy. Tam dalej bronić będą jeszcze tego, co się da uchronić.

JERZY ANDRZEJEWSKI

A zatem był Wielki Piątek. Piąty dzień trwał opór powstańców. Pożary coraz głębiej wdzierały się w głąb getta. Wśród ognia i dymów bezustannie klaskały wystrzały i tłukł się suchy klekot automatów i karabinów maszynowych. Zaczęły się też obławy na Żydów w mieście. Z różnych miejsc i w różnych porach udawało się pojedynczym Żydom uciekać spoza murów i teraz wzmocnione patrole niemieckiej żandarmerii oraz policji granatowej i ukraińskiej tropiły zbiegów po ulicach. Poustawiano także posterunki przy wylotach podziemnych kanałów, ponieważ najczęściej tą drogą usiłowali Żydzi wydostawać się na wolność. Zabijano tych ludzi na miejscu. […]

Przed kościołami gromadziły się tłumy ludzi spieszących na wielkopiątkowe Groby. Była najpiękniejsza w świecie wiosna. […]

Piotrowski zawahał się przez moment. Poczuł jednak w sobie akurat wypitą wódkę i gwizdnął przez zęby. Po chwili zadzwonił do mieszkania Maleckich. Usłyszawszy dzwonek, Irena przekonana była, że to Jan. Odłożyła książkę i podniosła się z tapczana. Była tak pewna Jana, iż cofnęła się odruchowo, w popłochu nieomal, gdy otworzywszy drzwi, ujrzała Piotrowskiego. Nie wszedł jednak. – Jest pan Malecki? – spytał. Zaskoczona, zaprzeczyła. Na to Piotrowski pokazał w uśmiechu mocne, białe zęby. I nim się zorientowała, zwinnym, kocim prawie ruchem wśliznął się do środka. Cicho za sobą zamknął drzwi, klucz przekręcił w zamku.

– To jesteśmy sami! – odwrócił się ku niej i zsunąwszy kapelusz z czoła, wziął się pod boki. […] – Muszę pana zmartwić – strząsnęła niedbale popiół do wazonu – ponieważ… – Ponieważ? – podchwycił. – Nie mam żadnych pieniędzy – dokończyła, patrząc mu w oczy. – Pańscy poprzednicy czy jakby powiedzieć… koledzy po fachu, postarali się o to dość dokładnie. Piotrowski poczerwieniał lekko. – Mnie co do tego? – wzruszył ramionami. – Czy ja chcę pieniędzy? Powiedział to z tak przekonywającym akcentem, że Irena zmieszała się. – Więc czego pan chce? – spytała niepewnie. Zaśmiał się na to krótko. Podszedł bliżej, a ponieważ oddzielało go od Ireny krzesło, odsunął je na bok. – Taka piękna kobieta jak pani jeszcze się pyta? – spojrzał z ukosa. […]

Udało mu się przewrócić ją na tapczan i przygnieść swoim ciałem. Stłumiła w sobie jęk. Jednak siły ją opuszczały, broniła się coraz słabiej. On zaś, zręcznym uchwytem jednej ręki, obezwładniając obie jej dłonie, uniósł się nieco w biodrach i ciągle gniotąc leżącą piersiami, pośpiesznie, niecierpliwie szarpiąc paskiem, począł drugą, wolną ręką ściągać spodnie. Jeszcze poprzez suknię poczuła nagle na sobie jego gorącą, pożądaniem napiętą nagość. Skurczyła się w sobie. I gdy pewny już swego, z kolanami wplątanymi w spuszczone spodnie, wyprężył się nad leżącą, aby zedrzeć z niej bieliznę, szarpnęła się ostatkiem sił. Ponieważ zachwiał się, udało się jej naraz bokiem wyśliznąć z uścisku. W jednej sekundzie znalazła się na podłodze.

Ujrzała, że drzwi balkonu są wpółotwarte. Doskoczyła do nich i pchnąwszy je na oścież, zatrzymała się na progu. Jakby zza mgły, spoza gęstej zasłony doszły ją z dołu głosy dzieci. Oddychała ciężko. Machinalnie zaczęła poprawiać podwiniętą spódnicę, zmiętoszoną bluzkę. […]

Piotrowski nie próbował podejść bliżej. Zatrzymał się na środku pokoju, ręce wsadził w kieszenie spodni i brzydki uśmieszek wykrzywił mu usta. Przyglądał się tak Irenie dłuższą chwilę, aż nagle roześmiał się drwiąco, przeciągle i obróciwszy się na pięcie, wyszedł. […]

Wtem [Piotrowska] dostrzegła stojącą na balkonie, o balustradą obu dłońmi opartą Irenę. Płomień przeleciał przez jej nabrzmiałą twarz. – Żydówica! krzyknęła, podnosząc rękę. – To przez nią to nieszczęście! […] – Pani Piotrowska, jak można tak? – szepnęła Osipowiczowa, trzymając za rękę ciągle osłupiałego Stefanka. Ta odwróciła się ku niej i wzięła pod boki. – Co nie można? – odparła napastliwie. – Może ona zaprzeczy, że nie jest Żydówicą? Niech zaprzeczy, niech zaprzeczy! Zaprzecz! – natarła na stojącą nieruchomo Irenę. – Ośmiel się zaprzeczyć! Irenie wydało się, że tamta chce ją uderzyć. – Proszę mnie nie dotykać! – szepnęła. Piotrowska zaśmiała się pogardliwie. – A kto by ciebie dotykał? Rozejrzała się dokoła i czując przewagę swojej nienawiści, wykrzyknęła rozkazująco :

– No, już cię tu nie ma! Do getta wracaj, tam sobie znajdź Srula! No, no! – Pani Piotrowska… – szepnęła znowu Osipowiczowa. Ale tamta wzbierała furią. No, no! Zrozumiano? Fora ze dwora! […]

Irena stała ciągle, nie ruszając się, z sercem jak strzęp żywego mięsa pulsującym w gardle. Nagle uczuła, że zalewa ją gwałtowna nienawiść. Wyprostowała się. – Dobrze, pójdę! powiedziała nienaturalnie głośno. I pewna już teraz swojej przewagi zajrzała Piotrowskiej w oczy. – Ale twój szczeniak niech sobie połamie ręce i nogi…

[…] Niebawem znalazła się przy tramwajach i wskoczyła do odjeżdżającego akurat wozu. Był prawie pusty. Mało kto o tej późnej godzinie i jeszcze przy Wielkim Piątku jechał do miasta. Słychać było z daleka silną kanonadę i krwawa łuna płonęła nad gettem wśród czarnych dymów.

KRZYSZTOF KAMIL BACZYŃSKI POKOLENIE

Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała. Kłosy brzuch ciężki w górę unoszą i tylko chmury – palcom czy włosom podobne – suną drapieżnie w mrok

Ziemia owoców pełna po brzegi kipi sytością jak wielka misa. Tylko ze świerków na polu zwisa głowa obcięta strasząc jak krzyk.

Kwiaty to krople miodu – tryskają ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała, pod tym jak korzeń skręcone ciała, żywcem wtłoczone pod ciemny strop.

Ogromne nieba suną z warkotem. Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą. Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą, czuwając w dzień, słuchając w noc.

Pod ziemią drążą strumyki – słychać – krew tak nabiera w żyłach milczenia, ciągną korzenie krew, z liści pada rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.

Nas nauczono. Nie ma litości. Po nocach śni się brat, który zginął, któremu oczy żywcem wykłuto, któremu kości kijem złamano; i drąży ciężko bolesne dłuto nadyma oczy jak bąble – krew.

Nas nauczono. Nie ma sumienia. W jamach żyjemy strachem zaryci, W grozie drążymy mroczne miłości, własne posągi – źli troglodyci.

Nas nauczono. Nie ma miłości. Jakże nam jeszcze uciekać w mrok przed żaglem nozdrzy węszących nas, przed siecią wzdętą kijów i rąk kiedy nie wrócą matki ni dzieci w pustego serca rozpruty strąk.

Nas nauczono. Trzeba zapomnieć, żeby nie umrzeć rojąc to wszystko. Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko. Szukamy serca – bierzemy w rękę, ale zostanie kamień – tak – głaz.

I tak staniemy na wozach, czołgach, na samolotach, na rumowisku, gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga, gdzie zimny potop omyje nas, Nie wiedząc: stoi czy płynie czas. Jak oba miasta z głębin kopane, popielejące ludzkie pokłady na wznak leżące, stojące wzwyż, nie wiedząc, czy my karty „Iliady” rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie, czy nam postawią z litości chociaż nad grobem krzyż.

22 VII 43 r.

ICCHAK KACENELSON O ZGŁADZONYM NARODZIE ŻYDOWSKIM (Pieśń 12: Ulica Miła, fragment)

Gdy po koszmarnej nocy, dzień zbrodniczy się zbudził i złowrogi, Już wiedzieli Żydzi, co w piwnicach i na poddaszach szukali ochrony, Że wraz z dziewiątą mają się zjawić na Miłej – kto chce – z paczką na drogę Wedle rozkazu, a Żyd w domu schwytany, będzie natychmiast zastrzelony.

Zaraz z rana rozpoczął się wielki, ciężki pochód, z getta nieszczęsnego, jedni z piwnic wychynęli, inni zeszli z poddaszy, wszak poznać gdzie niebodzy, Poukrywani byli… Oto chorzy z posłań swoich, spójrz! nic im już nie dolega, Nie pomagaj kroczącym i nie podnoś tego – co pada po drodze –

On na Miłą idzie, i my wszyscy ku Miłej kroczymy, jeszcze godzina, I nie będzie Żydów, ni na Dzielnej, ni na Pawiej, godzina dziewiąta teraz, Za godzinę będzie Warszawa wszystkie żydowskie miasta przypominać,

I wszystkie miasteczka w Polsce i na Litwie i wszędzie tam, gdzie Niemiec się wdziera. […]

Patrzyłem i widziałem: znienacka Żydowi strącono worek z pleców zgiętych, I worek zaczął płakać… Dziecko! Żydowskie dziecko! Żandarm rozsierdzony je łaje: Wskaż mi ojca! Krzyczał na dziecko… Dziecko na tatę patrzy przerażeniem zdjęte, Ono patrzy i nie płacze… Spogląda na swojego ojca i ojca nie poznaje.

Takie maleństwo! I pochwycił żandarm innego Żyda „niewinnego”: „To ty!” I oboje do przeznaczonych na śmierć przydzielił, – oto żandarma kaprysy! Ja widziałem – o, nie pytajcie co, nie pytajcie gdzie i kiedy i co po tym? Ja was zaklinam: nie badajcie nigdy dziejów Miłej ulicy. […]

[Niedziela Wielkanocna 25 IV 1943]

CZESŁAW MIŁOSZ CAMPO DI FIORI

W Rzymie na Campo di Fiori Kosze oliwek i cytryn, Bruk opryskany winem I odłamkami kwiatów. Różowe owoce morza Sypią na stoły przekupnie, Naręcza ciemnych winogron Padają na puch brzoskwini.

Tu na tym właśnie placu Spalono Giordana Bruna, Kat płomień stosu zażegnął W kole ciekawej gawiedzi. A ledwo płomień przygasnął, Znów pełne były tawerny, Kosze oliwek i cytryn Nieśli przekupnie na głowach.

Wspomniałem Campo di Fiori W Warszawie przy karuzeli, W pogodny wieczór wiosenny, Przy dźwiękach skocznej muzyki. Salwy za murem getta Głuszyła skoczna melodia I wzlatywały pary Wysoko w pogodne niebo.

Czasem wiatr z domów płonących Przynosił czarne latawce, Łapali skrawki w powietrzu Jadący na karuzeli. Rozwiewał suknie dziewczynom Ten wiatr od domów płonących, Śmiały się tłumy wesołe W czas pięknej warszawskiej niedzieli.

Morał ktoś może wyczyta, Że lud warszawski czy rzymski Handluje, bawi się, kocha Mijając męczeńskie stosy. Inny ktoś morał wyczyta O rzeczy ludzkich mijaniu, O zapomnieniu, co rośnie, Nim jeszcze płomień przygasnął.

Ja jednak wtedy myślałem O samotności ginących. O tym, że kiedy Giordano Wstępował na rusztowanie, Nie znalazł w ludzkim języku Ani jednego wyrazu, Aby nim ludzkość pożegnać, Tę ludzkość, która zostaje.

Już biegli wychylać wino, Sprzedawać białe rozgwiazdy, Kosze oliwek i cytryn Nieśli w wesołym gwarze. I był już od nich odległy, Jakby minęły wieki, A oni chwilę czekali Na jego odlot w pożarze.

I ci ginący, samotni, Już zapomniani od świata, Język nasz stał się im obcy Jak język dawnej planety. Aż wszystko będzie legendą I wtedy po wielu latach Na nowym Campo di Fiori Bunt wznieci słowo poety.

Warszawa – Wielkanoc, 1943

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

[…] Hania wyjeżdża na wielką wyprawę. Jest to jeden z dni walk w getcie. Od dłuższego już czasu z ganku naszego domu widzimy duże słupy dymów wznoszących się w stronie Warszawy. Dochodzą nas wiadomości o walkach, słuchamy tego z bijącym sercem. […] Jest piękny, letni prawie dzień i bardzo gorąco. Na placu Krasińskich działa karuzela, huśtawki, koło i gra hałaśliwie katarynka. O dwa kroki stamtąd za murami getta odgłosy walki, dym palących się domów rozściela się po ulicach, nie ma przewiewu, więc czarne kłęby zgorzeli pozostają na miejscu. […] Giną tam tacy artyści jak Roman Kramsztyk, tacy zżyci wieloletni przyjaciele jak Olek Landau, rodzice takich przyjaciół jak Pawełek Hertz, Józik Rajnfeld i nic nie możemy zrobić. Z opuszczonymi rękami patrzymy, jak wznoszą się bure dymy z ich domów, z ich ciał. To bardzo trudne do zrozumienia i do przeżycia. Zrozumieć tego nawet nie próbujemy, ale przeżyć to trzeba.

[1, 8, 10 V 1943]

MAREK EDELMAN

Dnia l maja Komenda postanawia przeprowadzić specjalną akcję „świąteczną”. Kilka grup bojowych wychodzi w teren z zadaniem „upolowania” jak największej ilości Niemców. […] Nigdy jeszcze nie była śpiewana „Międzynarodówka” w tak odmiennych, tragicznych warunkach, w miejscu, gdzie ginął i ginie naród. […]

Dnia 8 maja zostaje przez oddziały Niemców i Ukraińców okrążona Komenda Główna Ż. O. B. Dwie godziny trwa zacięta walka. Gdy Niemcy widzą, że w boju nie uda się im zdobyć bunkru, wrzucają do wnętrza bombę gazową. Kto nie zginął od kuli niemieckiej, kto nie został zatruty gazem, ten popełnia samobójstwo. Jasne jest, że stąd wyjścia nie ma, a nikomu nie wpada nawet na myśl oddawać się żywym w ręce niemieckie. Jurek Wilner wzywa wszystkich bojowców do zbiorowego samobójstwa. Lutek Rotblat zastrzelił matkę i siostrę, a następnie siebie. Ruth strzelała do siebie 7 razy. W ten sposób ginie znów 80% pozostałych bojowców, a wśród nich Komendant Ż. O. B. Mordechaj Anielewicz. Ocalałe cudem resztki w nocy połączyły się z niedobitkami oddziałów szczotkarzy, które teraz znajdowały się na Franciszkańskiej 22. […]

10 maja o godzinie 10 rano przed właz na ulicy Prostej, róg Twardej zajeżdżają dwa ciężarowe samochody. W biały dzień, bez żadnej prawie obstawy (umówiona obstawa AK zawiodła i ulicę patrolują tylko trzej nasi łącznicy i jeden specjalnie delegowany do tej pracy przedstawiciel AL – tow. Krzaczek) – otwiera się klapa włazu i jeden po drugim, w oczach zdumionego tłumu wychodzą z czarnej jamy Żydzi z bronią w ręku (w owym czasie już sam widok Żyda jest sensacją). Nie wszyscy zdążą się wydostać. Gwałtownie, ciężko zatrzaskuje się klapa włazu – pełnym gazem odjeżdżają samochody. […]

10 maja 1943 roku kończy się pierwszy okres krwawej historii Żydów warszawskich, pierwszy okres naszej krwawej historii. Miejsce, gdzie niegdyś było getto, staje się równą górą gruzów sięgających drugiego piętra. Ci, którzy polegli, spełnili swoje zadanie do końca, do ostatniej kropli krwi, która wsiąkła w bruk getta warszawskiego. My, którzyśmy ocaleli, Wam pozostawiamy to, by pamięć o nich nie zginęła.

[1945]

KAZIMIERZ WIERZYŃSKI DO ŻYDÓW

Wybrany po raz nie wiadomo który Śród człowieczego potomstwa tej ziemi Na wyniszczenie, na śmierć i tortury, Tym razem nawet chirurgii i chemii –

Zamknięty w gettach i stadem stłoczonem Do bram biegnący, by z nędzy i gruzów Wieźli cię potem wapiennym wagonem Ludzcy rzeźnicy do ludzkich szlachtuzów –

Byś nosząc gwiazdę Dawida dla śmiechu, Że ongi silnych obalał był z procy, Do ostatniego wciąż liczył oddechu Na jakąś pomoc lub złudę pomocy –

Byś znakowany numerem na plecach, Odwszony z brudnych baraków i kojców, Stosami kości nawarstwiał się w piecach, Syn takich samych, jak wszyscy my, ojców –

Byś nie pojąwszy nic z losu własnego, Od pierwszej chłosty po życia ostatek Pytał się nieba i ziemi: dlaczego? Syn takich samych, jak wszyscy my, matek –

Tak w swej niedoli cierpiący, jeżeli Szukasz gdzie bliźnich, spójrz między upiory Tych, co do końca wraz z tobą cierpieli, Bracie z tej samej gazowej komory.

Tak w swej niedoli samotny, gdy pytasz, Czy nikt nie pojmie twych nieszczęść ogromu, Spójrz, kogo wlekli przez głuchy korytarz Tej samej nocy, tuż przy twoim domu.

Tak w swej niedoli przez możnych zdradzony, Co świat sprzedali za kule i ołów, Spójrz, jak ginęli nam bracia i żony, Wszyscy zmieszani dziś w garści popiołów.

Tak pognębiony siłami ciemnemi, Błądząc śród grobów i zmory bezsennej, Spójrz, jaką hańbę siał wróg w naszej ziemi, Gdy w niej dolinę otwierał Gehenny.

Tak doświadczony, gdyś powstał w Warszawie, By choćby ginąć, lecz wolnym nareszcie, Spójrz, co zostało po krwi i po sławie Z naszej świątyni powstańcom w tym mieście.

Ach, tak ze wszystkich narodów wybrany, Spójrz, jak jest wspólna Jeruzalem nasza, Ty, coś od płaczu kamieniał u ściany I coś nie przestał wciąż czekać Mesjasza.

CZESŁAW MIŁOSZ BIEDNY CHRZEŚCIJANIN PATRZY NA GETTO

Pszczoły obudowują czerwoną wątrobę, Mrówki obudowują czarną kość, Rozpoczyna się rozdzieranie, deptanie jedwabi, Rozpoczyna się tłuczenie szkła, drzewa, miedzi, niklu, srebra, pian Gipsowych, blach, strun, trąbek, liści, kul, kryształów – Pyk! Fosforyczny ogień z żółtych ścian Pochłania ludzkie i zwierzęce włosie.

Pszczoły obudowują plaster płuc, Mrówki obudowują białą kość, Rozdzierany jest papier, kauczuk, płótno, skóra, len, Włókna, materie, celuloza, włos, wężowa łuska, druty, Wali się w ogniu dach, ściana i żar ogarnia fundament. Jest już tylko piaszczysta, zdeptana, z jednym drzewem bez liści Ziemia.

Powoli, drążąc tunel, posuwa się strażnik-kret Z małą czerwoną latarką przypiętą na czole. Dotyka ciał pogrzebanych, liczy, przedziera się dalej, Rozróżnia ludzki popiół po tęczującym oparze, Popiół każdego człowieka po innej barwie tęczy. Pszczoły obudowują czerwony ślad, Mrówki obudowują miejsce po moim ciele.

Boję się, tak się boję strażnika-kreta. Jego powieka obrzmiała jak u patriarchy, Który siadywał dużo w blasku świec Czytając wielką księgę gatunku.

Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu, Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa? Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu I policzy mnie między pomocników śmierci: Nieobrzezanych.

TRAKTAT POETYCKI (III. Duch dziejów, 202-231)

Kiedy owiną mi szyję powrozem, Kiedy zabiorą mi oddech powrozem, Raz się obrócę w kółko i kim będę?

Kiedy ukłują mnie w piersi fenolem, Kiedy odejdę pół kroku z fenolem, Jakąż ja mądrość proroków zdobędę?

Kiedy nasz uścisk jedyny rozerwą, Kiedy nasz promień na wieczność rozerwą, Złączyć go w niebie nie będzie już komu.

Prócz mego serca które się zatrzyma, Prócz mego słowa które się zatrzyma, Nie znam ni ojca, ni syna, ni domu.

Śpiewak obłokom groził w naszym getcie, Rzucałem pieniądz ślepemu poecie, Niechaj pieśń ze mną zostanie do końca.

Na murze celi żłobiłem noc całą Słowo miłości, ażeby przetrwało, Żeby z więzieniem biegło wokół słońca.

Do taktu pieśni w blaszankę dzwoniłem, Ja, co nie jestem, ja, co tylko byłem, Gdzie nasza droga skręciła za druty.

Ślad mój, pamiętnik wmurowany w cegły. Może go znajdą w jakiś dzień odległy, Dzień przebaczenia, albo dzień pokuty.

Ziemia zagłady, ziemia nienawiści, Żadne jej słowo nigdy się nie oczyści, Taki się na niej nie zrodzi poeta.

A gdyby nawet jeden był wezwany, Z nami szedł razem do ostatniej bramy, Bo mógł być tylko między dziećmi z getta.

1956

ZUZANNA GINCZANKA NON OMNIS MORIAR

Non omnis moriar – moje dumne włości, Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych, Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie. Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica, Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera, Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla, Donosicielko chyża, matko folksdojczera. Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym. Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię. Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy, Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie. Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo: Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze – Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach. O, jak będzie się palić w ręku im robota, Kłęby włosia końskiego i morskiego siana, Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie; To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym I uskrzydlonych nagle w aniołów przemieni.

JÓZEF ŁOBODOWSKI NA ŚMIERĆ SULAMITY

Pamięci Zuzanny Ginczanki

Nie pasałaś swych stad na górach Galaadu, nie biegałaś pod namioty Kedaru. Nie widziano twoich drobnych śladów Wśród winnic znojnego Engaddi. Nie witali cię pasterze śniadzi, kiedyś szła przez Heseboński parów, Aleś była jako szafran i cynamon, i jak trzcina w rytmie biódr i ramion – i cieszyła się wołyńska cisza wiejska, ku słowiańskim unosząc cię pannom, czarnowłosa przyjaciółko hebrajska, och, Szulammit, Szulammit, och Zuzanno!

A przechodziłaś światem, od miłości chora, snopek myrry pod piersiami niosąc.

I miłości zjednywałaś – smagła mandragora – brzuch twój z nardu, a uda twe – mosiądz.

Jako sarnie bliźnięta, pasące się pod miastem, spoglądało młodych piersi dwoje;

wargi twe w pocałunkach – ciężki miodu plaster, miód i mleko pod językiem twoim.

I palmą izraelską wyrosłaś swobodnie, w owocowe rozdwoiłaś się grona, i jak palma się gięłaś, gdy krzepki ogrodnik na pniu smukłym zaplatał ramiona.

A łono twoje było jak wezbrany księżyc, podcieniony wonnymi fiołkami.

Lecz nie masz cię w Libanie i wróg cię zwyciężył, Och, Szulammit, Szulammit, och, Szulammit!

Płaczcie córki jerozolimskie, rwijcie szaty nad Sulamitą. Urąganiem i pośmiewiskiem jej urodę martwą okryto. Wyszedł z czeluści piekielnych wojownik zelżywy, stratował róże Saronu, wyciął oliwy, nurt Hebronu zmącił krwią, dym pożaru wzniecił nad miastem, rzucił ciało panny zabitej, szydząc i drwiąc, między druty, między druty kolczaste.

Zaszedł za chmurę księżyc fiołkowego łona, wyschło źródło miodu i mleka.

Ziemia ogniem przepala bezwładne ramiona, proch i pleśń na przymkniętych powiekach.

Usta oślepły, ogłuchł wzrok – a to jest jakby wieża się zwaliła Dawidowa.

Krew na wargach – nie myrra, popiół – nie aloes, gniją w piachu najpieściwsze słowa.

I gruzem zasypano sadzawki w Hesebonie, ukamienowano lilię padolną.

Przebito ostrą włócznią twe usta i dłonie, i obudzić cię młodzieńcom już nie wolno.

Płaczcie córki jerozolimskie, rzućcie wiatrom krzyk żałobnych ramion. W ciężkiej glinie, pod czarnym urwiskiem myrra, szafran, nard i cynamon. W dzień pogański, w złe, przeklęte rano rozrzucono bróg zboża, winnicę zdeptano, porąbano siekierami cedr, heban i sandał…

– Lecz uroda zamordowanej z przerażonej ziemi wystrzela: to w wołyńskich dzikich trojandach ciemna krew, ciemna krew Izraela.

WŁADYSŁAW BRONIEWSKI ŻYDOM POLSKIM

Pamięci Szmula Zygielbojma

Z polskich miast i miasteczek nie słychać krzyków rozpaczy, padli jak hufiec bojowy warszawscy obrońcy getta… Słowa me we krwi nurzam, a serce w ogromnym płaczu, dla was, o Żydzi polscy, polski tułaczy poeta.

Nie ludzie, lecz psy okrwawione, i nie żołnierze, lecz kaci, przyszli, by śmiercią porazić was, wasze dzieci i żony: gazem w komorach wydusić, wapnem w wagonach wytracić i szydzić z umierających, bezbronnych i przerażonych.

Lecz wyście podnieśli kamień, by cisnąć nim w kanoniera, który nastawiał działo, by dom wasz zburzyć do szczętu… Synowie Machabeuszów! i wy potraficie umierać, podjąć bez cienia nadziei walkę we Wrześniu zaczętą.

Oto co trzeba wyryć jak w głazie, w polskiej pamięci: wspólny nam dom zburzono, i krew przelana nas brata, łączy nas mur egzekucji, łączy nas Dachau, Oświęcim, każdy grób bezimienny i każda więzienna krata.

Wspólne zaświeci nam niebo ponad zburzoną Warszawą, gdy zakończymy zwycięstwem krwawy nasz trud wieloletni: każdy człowiek otrzyma wolność, kęs chleba i prawo, i jedna powstanie rasa, najwyższa: ludzie szlachetni.

JAKUB GLATSTEIN NIKT

Nikt więcej radosnym spojrzeniem martwych ranków światłem nie omiecie, Czy ktokolwiek śpiewającego tułacza widział w świecie?

wybrała i zestawiła BARBARA TORUŃCZYK

NOTA O TEKSTACH:

Jerzy Andrzejewski, Wielki Tydzień, w: Jerzy Andrzejewski, Noc. Opowiadania, Warszawa. Czytelnik. 1945; zbiór dedykowany pamięci K. K. Baczyńskiego.

Krzysztof Kamil Baczyński, Utwory zebrane. T. I-II, oprac. Aniela Kmita-Piorunowa, Kazimierz Wyka, Kraków, WL, 1994.

Marek Edelman. Getto walczy. Warszawa, nakładem C. K. Bundu, 1945. Jarosław Iwaszkiewicz, Dziennik 1911-1955. Oprac. A. i R. Papiescy. Warszawa, Czytelnik. 2008.

Alina Margolis-Edelman, Ala z „EIementarza”, Warszawa, Zeszyty Literackie, 2011; pierwodruk: „Zeszyty Literackie” 1992 nr 4/40.

Czesław Miłosz, Campo di Fiori, pierwodruk w: Z otchłani. Poezje. Red. J . Wajdelota [Tadeusz Samecki], Warszawa, [z inicjatywy Adolfa Bermana] Żydowski Komitet Narodowy, 1944. Data Niedzieli Wielkanocnej ustalona wg wersji Natana Grossa i Ireny Sendlerowej. którzy zapamiętali funkcjonującą tego dnia karuzelę na pl. Krasińskich (zob. Tomasz Szarota, Karuzela na placu Krasińskich. Studia i szkice z lat wojny i okupacji, Warszawa, Rytm-Fundacja „Historia i Kultura”, 2007, s. 163); Biedny chrześcijanin patrzy na getto, pierwodruk w: Czesław Miłosz, Ocalenie, Warszawa, Czytelnik, 1945. Traktat poetycki, w: „Kultura” 1956 nr 6; 1957 nr l-2. Przedruk za: Czesław Miłosz, Wiersze, t. I i II (Dzieła zebrane), Kraków, Znak, 2001, 2002.

Antoni Słonimski, Poezje zebrane, Warszawa, PIW, 1964.

Julian Tuwim, Wiersze, Moskwa, nakładem Związku Patriotów Polskich w ZSRR, 1943.

Wiersze Stanisława Balińskiego, Władysława Broniewskiego, Zuzanny Ginczanki, Józefa Łobodowskiego, Kazimierza Wierzyńskiego, Józefa Wittlina i Jerzego Zagórskiego zaczerpnięto z antologii Jana Winczakiewicza Izrael w poezji polskiej, Paryż, Instytut Literacki, 1958.

in hac lacrymarum valle – w tej łez dolinie (łac.), fragment Antyfony Maryjnej Salve Regina.

Wiersze Icchaca Kacenelsona i Jakuba Glatsteina (fragment) zaczerpnięto z Antologii poezji żydowskiej (1868-1968). Wybór, tłum. i oprac. Zewa Szepsa. Londyn, Oficyna Poetów i Malarzy, 1980.

W publikacji pisownię uwspółcześniono.

oprac. Mikołaj Nowak-Rogoziński

77 lat wczesniej w Warszawie Reunion 69